Dzień niezmiernie pouczający. Tylko jak go ocenić? Po
prostu chyba go zrelacjonuję, a po drodze pozwolę swoim myślom się
wyartykułować.
Na
uczelni zjawiłam się po 10.00, rano niestety nie udało mi się wcześniej wstać
więc niekoniecznie zrealizowałam sobie wcześniej to, co planowałam. Niemniej od
razu udałam się do biblioteki, gdzie spędziłam ponad godzinę wertując słownik
gatunków literackich, ale bardziej skupiając swoją uwagę na pisaniu referatu z
„ABC Dziennikarstwa” Lisa, Skowrońskiego i Ziomeckiego. Zrobiłam ładną notatkę
o tym, co to jest „duma” na literaturę romantyczną – która de facto okazała się
kompletnie nie potrzebna, ale o tym później.
Wiedzieliśmy
już tydzień wcześniej, że zajęć z literatury powszechnej nie będzie, byliśmy za
to „zaproszeni” na konferencję naukową („Uczta i ucztowanie”). Trochę się
martwiłam, że nie będę się z niej mogła wyrwać z powodu zebrania z WRSS, ale na
szczęście wyszliśmy nawet chwilę przed czasem, właśnie w takim momencie, by nie
przeszkadzać referującym. Referaty nie powiem, były naprawdę interesujące.
Spotkanie
z WRSS również takie było. Szkoda tylko, że ta kategoria „interesujące” w tym
przypadku nie szła w parze z „produktywne”. Na początku jakieś 15 minut
spędziliśmy czekając na inne – czyt. ważniejsze (a może tylko uważające się za
takie?) osoby. Dziekani mogli przyjść na umówioną godzinę, ale nie
przewodniczący samorządu. Pani dziekan w tym czasie, że tak napiszę
poczęstowała nas kilkoma historiami – o tym, jak nie lubi właśnie spóźniania
się i innych.
Zapadło
mi w pamięć również to, w jaki sposób ona postrzega młodzież. Mianowicie
jesteśmy ludźmi, którzy nie boją się wyjść na głupców. Tzn. nie wstydzimy się
spytać jak skorzystać z bankomatu, czy jak kupić bilet w Wawie. Kreatywni
młodzi ludzie, pełni potencjału. Właśnie, tylko wiem, że potrzebne są osoby,
które będą potrafiły ten potencjał z młodych ludzi wydobyć i oszlifować. A
takich ze świecą szukać.
Wreszcie
przyszły „szychy”, do tego na spotkanie, że tak kolokwialnie napiszę
przypałętali się ludzie z wolontariatu. Więc minęło jakieś 20 minut zanim
przedstawili swoją propozycję współpracy i tego na jakiej zasadzie działają.
Gdy wyszli przeszliśmy do „konkretów” – ustalenie komitetu organizacyjnego,
żeby oficjalnie móc kogo za co upierdzielać, czepianie się o brak papierów (co
prawda słuszne), sponsorów, urzędy, prezydenta, kanclerza itp. itd. To wszystko
już powinno być pozałatwiane, co najwyżej właśnie teraz domykane.
Nie
rozumiem trochę tego, na jakieś zasadzie działa ten nasz samorząd – z jednej
strony tyle mówią o wspólnej pracy, koordynowaniu wszystkiego, rozdzielaniu
zadań, a z drugiej nikt się za to nie bierze. Ok., tak jak ja – jestem idiotką,
w porównaniu z resztą ludzi w samorządzie nie mam praktycznie żadnego
doświadczenia. A jeśli do tego dołożyć pewną dozę nieśmiałości i idącej za tym
niezaradności życiowej to co mi pozostaje? Nawet się z siebie nie mam komu
wytłumaczyć, nawet nikt nie byłby zainteresowany słuchaniem tego. A ja chętnie
pójdę gdziekolwiek mi karzą, chętnie zrobię co mi powiedzą, tylko potrzebuję
prowadzenia za rączkę. Chcę się tego nauczyć, tylko skąd mam wiedzieć jak? To
raczej nie są rzeczy, gdzie można sobie pozwolić palnąć jakąś głupotę w
rozmowie ze sponsorem, bo wtedy może się obrazić na amen i do tego pójdzie fama
złych opinii na temat WRSSu.
Wyolbrzymiam,
wiem, że tak. Tylko naprawdę co ja sama mogę? Wstać i krzyknąć: „Hej! Ludzie!
Tu jestem! Co mam robić?!”. Spojrzeliby na mnie jak na wariatkę.
Spotkanie
trwało ponad godzinę – stresowałam się tym jak nie wiem, z powodu zajęć z
poetyki, doskonale przecież znam panią doktor, potrafi nieźle dopiec. Ale (to
chyba tak apropos dopiekania) upiekło mi się. Okazało się, że i na zajęciach z
poetyki dziewczyny siedziały na konferencji. W międzyczasie była jednak przerwa
i poszły sobie coś zjeść. Arek został na uczelni (Bóg wie jeden dlaczego, ale
nie chcę psuć sobie nastroju opisując jego zachowanie ostatnio).
Siedzieliśmy
sobie potem przy automatach i czekaliśmy na zajęcia z literatury romantyzmu.
Luźne rozmowy na bardzo luźne tematy no i zabawne. Wtedy jakoś rozmawiałam
chwilę z Bożeną, dałam jej swój numer telefonu i być może to ona będzie tą
osobą, która będzie mnie wykorzystywać. To czekanie było i zabawne i długie. W
końcu już nie wiedziałyśmy jak się zachować – czy iść z uczelni, czy czekać na następne
zajęcia, na których może się pan profesor pojawić. To było niefajne. Czekaliśmy
na niego prawie pół godziny. Arek już wtedy stwierdził, że mamy problem i
wrócił do akademika.
Gdy
profesor się pojawił powiedział, że idziemy na końcówkę konferencji (tak,
znowuż) a potem będzie tylko wykład i da nam spokój. Koniec tego spotkania był
ciekawy, temat tej całej uczty może i nie bardzo był fascynujący, jednak w
pewnych ich ujęciach, coś tam można było dostrzec ciekawego. Widziałam także
różne style prezentowania referatu, dopracowane mniej lub bardziej prezentacje.
Zachowanie czytających, ich (nie)pewność siebie – już samo to było ciekawym
doświadczeniem. Obserwowanie szefa instytutu filologii polskiej, który w czasie
referatu ściskał nerwowo swoje ręce. Albo na koniec, gdy była część „dyskusyjna”
okazało się, że lubi się wtrącać. Co prawda było to trochę zabawne, no i poza
tym, od razu widać, że żadnemu wykładowcy (nawet mającemu ten sam tytuł
naukowy) nie będzie przeszkadzało żadne wtrącenie ze strony szefa instytutu.
Temat
może niezbyt burzliwy, grono, o czym jeszcze nie wspominałam, praktycznie
kameralne, jednak spodobało mi się bardzo to, w jaki sposób Ci ludzie, Ci
wykładowcy zwracają się do siebie. Z szacunkiem, zaciekawieniem, chętni wymianą
informacji, może nie zawsze uważni, jednak potrafiący przyznać się do błędu.
Albo też patrzący na drugą osobę, która specjalizuje się w tej samej epoce
literackiej, by sprawdzić czy to co mówi zgadza się z wiedzą tej osoby. Błahość
tematu stała się jego atutem. A te różne aspekty sprawy – przecież nigdzie bym
się nie dowiedziała o prymitywnym malarzu Pirosmaniszwilim czy o gruzińskich
toastach. Jeden z nich tak bardzo mi przypadł do gustu, że wkleję go tutaj.
Za
ślepą i szaloną miłość
Dawno, dawno temu zebrały się wszystkie
cząstki ludzkiego ducha. Szaleństwo zaproponowało zabawę w chowanego. - Ja
szukam, a wy się chowacie - powiedziało do pozostałych.
Lenistwo ukryło się najbliżej. Prawda
postanowiła wcale się nie chować, bo i tak długo nie pozostałaby w ukryciu.
Piękno skryło się w tęczy; wolność - w podmuchu wiatru. Wiara znalazła kryjówkę
pomiędzy obłokami na niebie, a Rozsądek - mocno, głęboko wczepił się w ziemię.
Dobroć wszystkim ustępowała miejsca, tak że zamiast niej w ludzkich oczach
ukryła się Zazdrość. To jednak Miłość najdłużej szukała dla siebie miejsca. Gdy
już prawie wszystkie kryjówki były zajęte, wypatrzyła bujny różany krzew, w
którym się schowała.
Szaleństwo odnajdywało kolejne kryjówki.
Kiedy podeszło do różanego krzewu, tak gwałtownie rozchyliło cierniste gałązki,
że kolce róży wbiły się Miłości w oczy. Od tego momentu ślepa Miłość idzie
przez świat wiedziona przez Szaleństwo.
Przyjaciele - pijmy za miłość! Niech trwa!
Zadowolona
jestem z tego, nawet pomimo tego, że minęły mnie pierwsze ćwiczenia z analizą
wiersza Słowackiego. Jutro zapowiada się kolejny taki dzień, nie narzekam,
cieszę się na to. I na to, czego mogę się jeszcze dowiedzieć, na to co mogę
jeszcze zaobserwować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz