czwartek, 7 marca 2013

Usual crazy day :)



Dzień niezmiernie pouczający. Tylko jak go ocenić? Po prostu chyba go zrelacjonuję, a po drodze pozwolę swoim myślom się wyartykułować.
                Na uczelni zjawiłam się po 10.00, rano niestety nie udało mi się wcześniej wstać więc niekoniecznie zrealizowałam sobie wcześniej to, co planowałam. Niemniej od razu udałam się do biblioteki, gdzie spędziłam ponad godzinę wertując słownik gatunków literackich, ale bardziej skupiając swoją uwagę na pisaniu referatu z „ABC Dziennikarstwa” Lisa, Skowrońskiego i Ziomeckiego. Zrobiłam ładną notatkę o tym, co to jest „duma” na literaturę romantyczną – która de facto okazała się kompletnie nie potrzebna, ale o tym później.
                Wiedzieliśmy już tydzień wcześniej, że zajęć z literatury powszechnej nie będzie, byliśmy za to „zaproszeni” na konferencję naukową („Uczta i ucztowanie”). Trochę się martwiłam, że nie będę się z niej mogła wyrwać z powodu zebrania z WRSS, ale na szczęście wyszliśmy nawet chwilę przed czasem, właśnie w takim momencie, by nie przeszkadzać referującym. Referaty nie powiem, były naprawdę interesujące.
                Spotkanie z WRSS również takie było. Szkoda tylko, że ta kategoria „interesujące” w tym przypadku nie szła w parze z „produktywne”. Na początku jakieś 15 minut spędziliśmy czekając na inne – czyt. ważniejsze (a może tylko uważające się za takie?) osoby. Dziekani mogli przyjść na umówioną godzinę, ale nie przewodniczący samorządu. Pani dziekan w tym czasie, że tak napiszę poczęstowała nas kilkoma historiami – o tym, jak nie lubi właśnie spóźniania się i innych.
                Zapadło mi w pamięć również to, w jaki sposób ona postrzega młodzież. Mianowicie jesteśmy ludźmi, którzy nie boją się wyjść na głupców. Tzn. nie wstydzimy się spytać jak skorzystać z bankomatu, czy jak kupić bilet w Wawie. Kreatywni młodzi ludzie, pełni potencjału. Właśnie, tylko wiem, że potrzebne są osoby, które będą potrafiły ten potencjał z młodych ludzi wydobyć i oszlifować. A takich ze świecą szukać.
                Wreszcie przyszły „szychy”, do tego na spotkanie, że tak kolokwialnie napiszę przypałętali się ludzie z wolontariatu. Więc minęło jakieś 20 minut zanim przedstawili swoją propozycję współpracy i tego na jakiej zasadzie działają. Gdy wyszli przeszliśmy do „konkretów” – ustalenie komitetu organizacyjnego, żeby oficjalnie móc kogo za co upierdzielać, czepianie się o brak papierów (co prawda słuszne), sponsorów, urzędy, prezydenta, kanclerza itp. itd. To wszystko już powinno być pozałatwiane, co najwyżej właśnie teraz domykane.
                Nie rozumiem trochę tego, na jakieś zasadzie działa ten nasz samorząd – z jednej strony tyle mówią o wspólnej pracy, koordynowaniu wszystkiego, rozdzielaniu zadań, a z drugiej nikt się za to nie bierze. Ok., tak jak ja – jestem idiotką, w porównaniu z resztą ludzi w samorządzie nie mam praktycznie żadnego doświadczenia. A jeśli do tego dołożyć pewną dozę nieśmiałości i idącej za tym niezaradności życiowej to co mi pozostaje? Nawet się z siebie nie mam komu wytłumaczyć, nawet nikt nie byłby zainteresowany słuchaniem tego. A ja chętnie pójdę gdziekolwiek mi karzą, chętnie zrobię co mi powiedzą, tylko potrzebuję prowadzenia za rączkę. Chcę się tego nauczyć, tylko skąd mam wiedzieć jak? To raczej nie są rzeczy, gdzie można sobie pozwolić palnąć jakąś głupotę w rozmowie ze sponsorem, bo wtedy może się obrazić na amen i do tego pójdzie fama złych opinii na temat WRSSu.
                Wyolbrzymiam, wiem, że tak. Tylko naprawdę co ja sama mogę? Wstać i krzyknąć: „Hej! Ludzie! Tu jestem! Co mam robić?!”. Spojrzeliby na mnie jak na wariatkę.
                Spotkanie trwało ponad godzinę – stresowałam się tym jak nie wiem, z powodu zajęć z poetyki, doskonale przecież znam panią doktor, potrafi nieźle dopiec. Ale (to chyba tak apropos dopiekania) upiekło mi się. Okazało się, że i na zajęciach z poetyki dziewczyny siedziały na konferencji. W międzyczasie była jednak przerwa i poszły sobie coś zjeść. Arek został na uczelni (Bóg wie jeden dlaczego, ale nie chcę psuć sobie nastroju opisując jego zachowanie ostatnio).
                Siedzieliśmy sobie potem przy automatach i czekaliśmy na zajęcia z literatury romantyzmu. Luźne rozmowy na bardzo luźne tematy no i zabawne. Wtedy jakoś rozmawiałam chwilę z Bożeną, dałam jej swój numer telefonu i być może to ona będzie tą osobą, która będzie mnie wykorzystywać. To czekanie było i zabawne i długie. W końcu już nie wiedziałyśmy jak się zachować – czy iść z uczelni, czy czekać na następne zajęcia, na których może się pan profesor pojawić. To było niefajne. Czekaliśmy na niego prawie pół godziny. Arek już wtedy stwierdził, że mamy problem i wrócił do akademika.
                Gdy profesor się pojawił powiedział, że idziemy na końcówkę konferencji (tak, znowuż) a potem będzie tylko wykład i da nam spokój. Koniec tego spotkania był ciekawy, temat tej całej uczty może i nie bardzo był fascynujący, jednak w pewnych ich ujęciach, coś tam można było dostrzec ciekawego. Widziałam także różne style prezentowania referatu, dopracowane mniej lub bardziej prezentacje. Zachowanie czytających, ich (nie)pewność siebie – już samo to było ciekawym doświadczeniem. Obserwowanie szefa instytutu filologii polskiej, który w czasie referatu ściskał nerwowo swoje ręce. Albo na koniec, gdy była część „dyskusyjna” okazało się, że lubi się wtrącać. Co prawda było to trochę zabawne, no i poza tym, od razu widać, że żadnemu wykładowcy (nawet mającemu ten sam tytuł naukowy) nie będzie przeszkadzało żadne wtrącenie ze strony szefa instytutu.
                Temat może niezbyt burzliwy, grono, o czym jeszcze nie wspominałam, praktycznie kameralne, jednak spodobało mi się bardzo to, w jaki sposób Ci ludzie, Ci wykładowcy zwracają się do siebie. Z szacunkiem, zaciekawieniem, chętni wymianą informacji, może nie zawsze uważni, jednak potrafiący przyznać się do błędu. Albo też patrzący na drugą osobę, która specjalizuje się w tej samej epoce literackiej, by sprawdzić czy to co mówi zgadza się z wiedzą tej osoby. Błahość tematu stała się jego atutem. A te różne aspekty sprawy – przecież nigdzie bym się nie dowiedziała o prymitywnym malarzu Pirosmaniszwilim czy o gruzińskich toastach. Jeden z nich tak bardzo mi przypadł do gustu, że wkleję go tutaj.
Za ślepą i szaloną miłość
Dawno, dawno temu zebrały się wszystkie cząstki ludzkiego ducha. Szaleństwo zaproponowało zabawę w chowanego. - Ja szukam, a wy się chowacie - powiedziało do pozostałych.
Lenistwo ukryło się najbliżej. Prawda postanowiła wcale się nie chować, bo i tak długo nie pozostałaby w ukryciu. Piękno skryło się w tęczy; wolność - w podmuchu wiatru. Wiara znalazła kryjówkę pomiędzy obłokami na niebie, a Rozsądek - mocno, głęboko wczepił się w ziemię. Dobroć wszystkim ustępowała miejsca, tak że zamiast niej w ludzkich oczach ukryła się Zazdrość. To jednak Miłość najdłużej szukała dla siebie miejsca. Gdy już prawie wszystkie kryjówki były zajęte, wypatrzyła bujny różany krzew, w którym się schowała.
Szaleństwo odnajdywało kolejne kryjówki. Kiedy podeszło do różanego krzewu, tak gwałtownie rozchyliło cierniste gałązki, że kolce róży wbiły się Miłości w oczy. Od tego momentu ślepa Miłość idzie przez świat wiedziona przez Szaleństwo.
Przyjaciele - pijmy za miłość! Niech trwa!
                Zadowolona jestem z tego, nawet pomimo tego, że minęły mnie pierwsze ćwiczenia z analizą wiersza Słowackiego. Jutro zapowiada się kolejny taki dzień, nie narzekam, cieszę się na to. I na to, czego mogę się jeszcze dowiedzieć, na to co mogę jeszcze zaobserwować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam!