wtorek, 17 listopada 2015

Może nie zasługuję na miłość?


Nie to, że w ogóle. Ale w obecnym momencie swojego życia na pewno nie zasługuję na miłość. Nie, będąc taką jak teraz. Pomijając swój wygląd – problemy z cerą i otyłość – a może nawet i tego nie powinnam pomijać, bo ważę teraz więcej niż kiedykolwiek – ze swojej własnej winy – jestem cieniem, nie człowiekiem. Nie pracuję nad licencjatem, chociaż wiem, że powinnam, to codziennie wymyślam sobie wymówki i nic z tym nie robię. 
Rodzinny sklep? Hah, może robię 1/20 tego, co jest w zasięgu moich możliwości. A z domu od czerwca wyszłam może z dziesięć razy, a może i mniej. Ludzi, których spotykam, głównie klientów, traktuję okropnie. Bo ja nienawidzę ludzi. Nie ufam im. Naruszają moją przestrzeń – nie chcę by ktokolwiek zbliżał się do mnie na wyciągnięcie ramion. Te pół metra od obcego mi człowieka wystarczy, bym mogła w miarę spokojnie oddychać, ale ludzie się tym nie przejmują. Więc się wkurwiam, mam nieprzyjazną minę i nieprzyjemny głos i jedyne co mam w myślach to – „spierdalaj ode mnie”.
         Niektórych ludzi jednak podziwiam. 
Podziwiam Ian’a Somerhalder’a za to, jak bardzo angażuje się w sprawy swojego rodzinnego stanu i pomoc innym- z tym, że zdecydowana większość jego fanów – hah, fanek jedyne co w nim widzi, to piękną twarz i piękne ciało. 
Podziwiam Eugene Lee Yang’a za jego zaangażowanie w to, by ludzie przestali dyskryminować azjatów czy ludzi azjatyckiego pokolenia. Tyle mówi się o dyskryminacji gejów, lesbijek, transseksualistów – czego wcale nie chcę zmiatać pod dywan, ale… Dlaczego nie możemy po prostu szanować się tylko dlatego, że jesteśmy ludźmi? Hah. A fani – fanki Eugene, także widzą tylko jego piękną twarz i piękne ciało. 
Podziwiam Sarę z buzzfeed – za same jej słowa w jednym z filmików – co najbardziej podoba mi się w byciu kobietą – „to, że będąc kobietą, mogę inspirować inne kobiety”. 
Podziwiam też swoich rodziców za to, że potrafią się odnosić do mojej siostry normalnie po tym wszystkim, co odpierdoliła i jak się wobec nich zachowała. 
Więc może jednak nie jestem tak nieczuła? 
Nie zasługuję na miłość. Sama w sobie bym się nie zakochała – nie ma we mnie nic interesującego, nic żywego, aktywnego. Nie da się kochać pasywności. A jeśli nawet komuś by się to podobało – to ja nie chciałabym mieć z tą osobą nic do czynienia. Czy to w ogóle ma sens? Wychodzę na totalną hipokrytkę. 
Uważa się, że miłość wydobywa z nas to, co najlepsze. Ja tego nie chcę. Nie chcę swojej zmiany na lepsze, motywacji do życia zawdzięczać miłości. Chciałabym, by to wyszło ode mnie samej.
Chciałabym poznać miłość w chwili, gdy mam swoje życie pod kontrolą, gdy się rozwijam, gdy nie boję się żadnych wyzwań. Gdy jestem możliwie najlepszą wersją siebie, tą najbardziej aktywną. Jak do tego momentu dotrzeć?
W tej chwili jestem chodzącą porażką nie zasługującą na miłość. 

Zapraszam!