piątek, 21 lutego 2014

dlaczego to nie ja?

„Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak chciałabym umrzeć – nawet mimo
wydarzeń ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbowała, z pewnością nie wpadłabym na coś
podobnego.(…) Oto miałam oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochałam. To dobra śmierć, bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego.”
     Może po prostu to byłoby wyjście? Umrzeć za kogoś, dla kogoś, kogo się kocha. Przynajmniej wtedy bym się przydała – rodzina dostałaby pieniądze z ubezpieczenia, a liczy się dla nas teraz każdy grosz. No i nie musieliby się już więcej mną przejmować. Ani oni ani nikt inny. Taka beznadziejna, leniwa grubaska jak ja nikomu do szczęścia nie jest potrzebna. Tylko zawadza, jest przeszkodą, czasem wrzeszczącą przeszkodą, okropnie bezradną (-to słowo napisane bezwiednie), niezgrabną, bezużyteczną. Dlaczego ktoś miałby się przejmować kimś takim jak ja?
     Z łatwością przychodzi mi zapewnianie siebie o tym jak bardzo jestem beznadziejna. Widocznie taka jest prawda. Nawet nie muszę się specjalnie wysilać by o tym pisać – to tkwi we mnie. Ja mogę sobie z tego nie zdawać sprawy, zaprzeczać temu na co dzień, ale palce, które piszą te słowa wiedzą o wiele lepiej. A jaką głupią rzeczą jest to, co uruchomiło niedawno ten sposób myślenia. Godzinę temu zmywałam naczynia – wkurzyłam się, bo to nie moja „kolej”. Myłam także sztućce. I nóż. Zwyczajny, stary zniszczony nóż z żółtą rączką. To byłoby takie proste, prawda? Przeciąć sobie po cichutku żyły. Rodzice będący w pokoju obok nie zorientowaliby się, że coś jest nie tak. A nawet gdyby, mogłoby być za późno przy odpowiednio głębokim cięciu. Wpatrywałam się w ten nóż dobrą chwilę. Oglądałam z zaciekawieniem to wytarte ostrze. Sama nie wiem co mnie powstrzymało. Miałam nawet ten nóż przy skórze, chciałam tylko poczuć jakby to było. W tle jednak pojawił się brudny zlew i pomyślałam, że to zbyt głupi sposób na śmierć. A potem, że co ja robię, że chyba straciłam zmysły i mnie pogrzało. Całkiem możliwe.
     Wracam do pisania po półtorej godzinie. Jest wpół do pierwszej. Przynajmniej przez połowę tego czasu siedziałam przy okropnie trzęsącym się bracie, który nie mógł wcale złapać oddechu. Pogotowie przyjechało po skandalicznie długim czasie, w końcu podali mu coś na uspokojenie i zabrali. Rodzice pojechali za nimi.
     I co to kurwa ma być ja się pytam? Mało nam wszystkiego? Dlaczego to nie ja, a on? A mój tata? On ledwo się trzymał, widziałam. Ja nie wiem jakim cudem potrafiłam się opanować i mówić spokojnym głosem do niego. Wiedziałam, że jeśli usłyszy za plecami panikę sam zacznie panikować… Nie mam zresztą najmniejszego pojęcia po co o tym piszę.

     Powinnam wreszcie dorosnąć. Nie użalać się nad sobą, przestać być taką cholerną egoistką. Najwyższy do cholery, co ty robisz z moim, naszym życiem? Weź się ogarnij!

środa, 19 lutego 2014

moje życie wygląda jak sen wariata

     Babcia nadal w szpitalu. I nie jest dobrze. Byłam u niej tylko raz. A moja wizyta wyglądała tak, że siedziałam na pustym łóżku obok i płakałam. Dobrze, że wujek stał przy łóżku i mnie zasłaniał. Osoba tak pełna życia nie może nawet sama wstać z łóżka… Cholerne życie. Pieprzone! Cisną mi się pod klawiaturę pewne słowa, ale wiem, że zabrzmią okropnie. Że przez to ja wyjdę na okropną osobę. Dlatego nie napiszę o tym. Może kiedyś. Gdy nabiorę dystansu, może zmienię zdanie. Na dziś zamykam w sobie wszystko co dotyczy babci.
     Fajna umiejętność prawda? Rozwinęłam ją w sobie chyba jeszcze w Łodzi. Wyłączać się całkowicie zapominać o świecie czy o danym problemie. Kiedyś taka nie byłam. Doszłam do wniosku, że to może przez te dwie operacje na wyrostek. Może do tej pory w pewnym sensie do końca się nie obudziłam z tej śpiączki? Przecież dziś moje życie wygląda jak sen wariata. Tylko moje podejście do tego wszystkiego jest poważne – poza fragmentami gdy się wyłączam, a nie wesołe i beztroskie jak po „głupim Jasiu”, gdzie zachwycałam się tym, że pielęgniarka ma identyczne okulary jak moje. To był haj.
     Sesja zaliczona. To dobrze. Zdałam ten egzamin z literatury Młodej Polski – i S. także. Dostałyśmy tylko dwa pytania z tych pięciu z pierwszego podejścia. Taki psikus. Każda z nas zaliczyła na 3. Cóż, więcej nie było co wymagać. Trzeba było o ocenach pomyśleć o wiele wcześniej… Jest jak jest. Ważne, że wszystkie wpisy są pozytywne i że indeks już leży w dziekanacie. Nic tylko wyczekiwać na plan zajęć (zżera mnie ciekawość jakie to przedmioty się pojawią i jacy wykładowcy) i rozpoczęcia semestru. Myślałam, że na uczelni pojawię się dopiero 3 lutego, ale na stronie mojego uniwerku pojawiła się informacja o dodatkowych zajęciach – za dodatkowe punkty ECTS. Jedne mi bardzo przypadły do gustu – Język angielski w biznesie. Gdyby było to cokolwiek innego o biznesie czy rachunkowości chętnie bym na to poszła, ale niestety. Zastanawiałam się nad przedmiotem – Gramatyka języka angielskiego – ale stwierdziłam, że przecież to jest coś z czym sama sobie poradzę. Angielski w biznesie… Słownictwo, zasady pisania tekstów, jak się zwracać do potencjalnych partnerów biznesowych… Tak, to się na pewno przyda. Wolałabym jak najszybciej złożyć podanie na ten przedmiot, bo boję się, że braknie miejsc. A zgłoszenia przyjmują tylko do 28 lutego. Co prawda w planie są dwie grupy, ale… Muszę się wziąć za swój angielski. Certyfikat na B2 to nie byle co.

     No, to sobie poplotłam trzy po trzy. A teraz idę oglądać kolejny odcinek „CSI:NY”. Trzymajcie się tam lepiej ode mnie. 

piątek, 14 lutego 2014

nie

     Zastanawiam się co, jak i czy w ogóle pisać. Mogłabym się rozdrabniać i użalać nad tym, że żadnego Walentego nie posiadam, że S. dostała chociaż bukiet czerwonych róż od anonimowego wielbiciela, a ja nie. Mogłabym rozwodzić się nad tym, że nie zdałam egzaminu z Młodej Polski, ale dwójki nie mam – razem z S. podchodzimy do egzaminu we wtorek. Mogłabym…
     Tylko to wszystko nie ma znaczenia. Moja babcia jest w szpitalu – tylko ten Najwyższy wie, jak trudno mi o tym pisać. W nocy z środy na czwartek – o pierwszej przyjechało po nią pogotowie. Najpierw, że udar, potem, że artymia, a w końcu, że udar spowodowany arytmią serca. Piszę o tym dopiero teraz, bo dopiero dziś u niej byłam. Kurwa.

     To nie jest moja babcia. Niby wygląda jak ona, ale to nie ona. Nie, nie dam rady o tym pisać…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………......................................................................…...........................… .

wtorek, 11 lutego 2014

czas dojrzeć

godz. 17.05
      Tak sobie teraz siedzę i przeglądam forum netkobiet. Znalazłam je wpisując w wyszukiwarkę frazę „forum dla samotnych”, to było pierwsze miejsce nie zaspamione i na pierwszy rzut oka wydawało się, że całkiem sympatyczne. Wciągnęłam się, napisałam już ok. 15 postów. Większość jednak tak przeglądam i mam mieszane uczucia. Z jednej strony naprawdę ludzie mogą mieć popierdzielone życie, z drugiej jednak strony mają popierdzielone w głowie – czasem oba zjawiska występują równocześnie… Czytam wątki dotyczące związków z drugimi ludźmi – ja za granicą, facet w PL; mam depresję egzogenną i problem z wyglądem, ale sukcesy w pracy; poroniłam, a mój facet ode mnie ucieka; facet powiedział mi, że nie satysfakcjonuję go w łóżku… W żaden sposób nie chcę umniejszać problemów, czy zastanawiać się w swoim dzienniku nad rozwiązaniem tych problemów – ani nie mam po temu kompetencji ani nie miałoby to najmniejszego sensu. Jednak doszłam do jednego wniosku, że nie chcę być w związku, w którym nie mogę polegać na drugiej osobie. Zawsze wydawało mi się, że przyjaźń jest równie ważna jak miłość. Jeśli kocham, to ufam, a więc mówię o tym, co mi leży na wątrobie. A że kocham i szanuję, to robię to w delikatny sposób, a nie z awanturą. To przecież wydaje się być proste. Jednak jak widzę po tych wszystkich wpisach, to wcale takie nie jest. Zresztą, co ja tam mogę wiedzieć.
godz. 22.20
     Egzamin z teorii literatury zdałam. Na 3,5. Wkurzyłam się na siebie. Ale tak to jest – gdy dadzą Ci palec masz ochotę na całą rękę. Wylosowałam zagadnienie epiki i kategorie literackości. Jakoś wybrnęłam. Zresztą wszystkie zaliczyłyśmy. I dobrze. Został mi tylko jeszcze piątek i kolokwium z psychoanalizy i krytyki feministycznej, no i egzamin z Młodej Polski. Dopiero dziś zaczęłam przygotowywać te punkty, ale jest ich tylko 11, więc mam  tenadzieję, że da się je jakoś ogarnąć. Forma egzaminu ma być pisemna, a więc w teorii – mniej stresu. Zobaczymy jak to będzie w praktyce.
     Ćwiczyłam dziś przez ponad pół godziny – jutro pewnie nie będę się mogła ruszyć, ale o to mi w końcu chodzi. Żadnego myślenia i analizowania – czyste działanie. Z korzyścią dla samej siebie.
     Wchodzę na czaterię – tak, już niejednokrotnie obiecywałam sobie, że to ostatni raz, bo tam nie zagląda nikt wartościowy. Z reguły wynikało to z tego, że jakaś rozmowa poszła nie po mojej myśli, albo że ktoś mnie obraził. Do wszystkiego łatwo się zniechęcić, ale czateria dalej pozostaje jakimś takim moim miejscem.
     Wrzuciłam na swoje blogi te piękne teksty – o tym, że przeszłości się nie zmieni i trzeba ruszyć dalej. CYL chcę wznowić, a BeSlimProject będzie jego częścią – w końcu na ile blogów mogę się rozdrabniać? 
     Dziś w busie powiedziałam sobie, że czas dojrzeć – zachowywać się spokojniej, mieć dystans do wszystkiego, wyzbyć się emocji, które przeszkadzają. Dojrzeć.
     Właśnie mi ktoś zaproponował „sex po przyjacielsku”. A ja dalej się łudzę. I rozglądam się. I czekam…

Jason Walker – Cry

niedziela, 9 lutego 2014

rozprasza mnie taki jeden...

     Kolejna niedziela spędzona w domciu. Nie musiałam bynajmniej udawać się do „kościółka”, którego, jak już pisałam, mam po dziurki w nosie. Z innej beczki, tak teraz pomyślałam, że ciekawa jest polska frazeologia :D.
     Dzień jednak minął całkiem produktywnie, a przynajmniej w porównaniu do ostatniego tygodnia. Stwierdziłam, że prędzej padnę niż wszystkie punkty do egzaminu z teorii literatury sobie elegancko opracuję na kartkach. Gdybym się za to wzięła dwa miesiące temu… Poradziłam sobie jednak w inny sposób. Wszystkie materiały (pokłony dla założyciela chomikuj) do jednego pliku – a trochę z tym było pracy, sformatować tekst, zwęzić marginesy i ta –dam! Wydrukowane 15 stron. Zresztą, mało tego! Przeczytane! Jak na mnie to naprawdę… niezły sukces ;). Zanim się jednak do tego zabrałam, to obejrzałam sobie dwa odcinki „M jak miłość”…
     No i zabrałam się za szkic ulotki, dla graficzki, która ma ją dla mnie przygotować. Trochę, kurczę, kiepsko ze zdjęciami, ale jakoś sobie z tym poradzę. W końcu mamy Google. Tylko mam tutaj pewne obiekcje – bo co z prawami autorskimi? Chyba nawet jutro zrobię jakieś zdjęcie towaru na sklepie. Eksponować go umiem, w końcu nie raz mama mnie chwaliła za „zmysł estetyczny”. Tylko gdyby to było w tamtym budynku… ;(
     Dzisiaj już chyba nie skończę tego szkicu. Rozprasza mnie taki jeden M.. Nie mam nic przeciwko takiemu przeszkadzaniu;). Dlaczego Ci fajni faceci zawsze muszą mieszkać tak daleko?
     Ehh, na koniec coś na lepszy humor. Dla singli;) No albo tych, którzy uwielbiają pączki. A dacie wiarę, że mi one nie smakują? Zbyt tłuste i do tego miewam po nich zgagę (aha). Przynajmniej jednak tłusty czwartek jest typowo polskim świętem, a nie eksportowanym z zachodu…

sobota, 8 lutego 2014

but Henry...

     Nom dzisiaj nie mogę napisać, że nic nie zrobiłam. Zrobiłam sporo. Hah, okazuje się, że dzień może być wystarczająco długi - nawet, jeśli wstanie się po 10. Ale nie będę narzekać. Nie mam na co. Sklep wysprzątany. Nie tak całkowicie na tip-top, ale widać ogromną różnicę. Wiem, że to moje, przynajmniej na papierze. Mama zajmuje się wszystkim na co dzień praktycznie sama… Doceniam swoich rodziców, naprawdę. Tylko nie potrafię im ani tego za bardzo okazać, ani powiedzieć wprost. Chociaż, jak zwróciła mi uwagę A. – gdy tak się śmiejemy i mówimy, że wygramy w totka, albo w RMF tę kasę – to co z tym zrobimy. Ja zawsze na pierwszym miejscu wymieniam to, że wysłałabym rodziców na wycieczkę – co prawda to „wysyłanie” posiada raczej negatywne konotacje, jakbym chciała się ich pozbyć (yyy…), ale nie o to chodzi. :)
     Sprzątałam i powstrzymywałam myśli – że w spalonym budynku mielibyśmy tyle miejsca i nie musiałabym się tak gimnastykować ani kombinować z rozmieszczaniem towarów… W końcu podświadomy smutek przekształcił się w totalnie świadomą złość i poirytowanie – oberwało się kilku człowiekom. Powiedzmy, że to ryzyko zawodowe J.
    To był desperacki krok. I kto by pomyślał, że tak skuteczny? Hahaha. Wolałabym zwyczajny sposób znalezienia drugiej połówki (0,7 mi nie wystarczy :P).
     Wsiąknęłam w bezużyteczną. Takie głupoty tam zamieszczają, że to jest nie do pomyślenia. :D.
     Zastanawiałam się czy jestem no-lifem. Okazało się, że mało mi nie brakuje…
     Uczyłam się trochę. Tzn. pisałam notatki o wyznacznikach literackości, Cullera i Markiewicza. I ciężko widzę ten egzamin. Wiem, że się przygotuję, w przeciwieństwie do swojego postępowania przed pozytywizmem, ale… Te pytania od pani profesor są naprawdę kiepsko sformułowane. Gdyby jeszcze przy każdym punkcie pojawiło się nazwisko badacza, wtedy bardzo ułatwiłoby to sprawę. A tak? Teoria literatury nie jest nauką ścisłą, o ile w ogóle ktoś rozpatruje ją jako naukę (tak, a pojawiają się i takie problemy). Ilu teoretyków, tyle zdań. A skąd mogę wiedzieć kogo pani profesor ceni najbardziej? Będzie ciężko.
     Pocieszył mnie wpis na fb znajomego z gimnazjum – „sobota wieczór, a ja się uczę”. Cóż, w moim przypadku to nic nadzwyczajnego, ale u imprezowicza? Studia zmieniają człowieka :D.
     Zaczęłam książkę Kariny Pjankowej – Z miłości do prawdy. Zapowiada się ciekawie, choć trochę ciężkie tłumaczenie. Kupiłam tę książkę z ciekawości – jaką mentalność mają współcześni, popularni pisarze rosyjscy. „Zawodowa” ciekawość?
     Piszę z M. na gg. I jest… ciekawie. :x

piątek, 7 lutego 2014

gainerka i feeders

     Nie, dziękuję. W sieci udało mi się znaleźć tylko jeden artykuł na ten temat. Ohyda. A rozmawiałam ostatnio z pewną dziewczyną na czaterii – 18latka, ważąca niewiele mniej ode mnie. I zgadałyśmy się o facetach z którymi piszemy. I pisałyśmy o takich, którzy zdają się czerpać przyjemność z karmienia kobiety, z „posiadania” kobiety ważącej ponad 150kg. Tak, 150kg – to minimum. Haha, niezbyt wiele mi brakuje do tej wagi.
     Dziewczyna napisała mi, że spotkała się z jednym kolesiem na takim karmieniu. Z jednej strony jest świadoma tego, jak bardzo jest to szkodliwa, praktycznie autodestrukcyjna droga. Pomijając to, że facet ją pociąga, to nigdy nie czuła się przez nikogo tak adorowana jak przez niego. I naprawdę to rozumiem. Mogę się tylko domyślać, że gdybym była w podobnej sytuacji jak ona, to też bym się wahała, a może nawet przechylała szalę zwycięstwa na korzyść tego feedersa. Okropne, prawda? Do czego może być zdolna niekochana nigdy grubaska. Nawet w teorii!
     Zaczynam się brzydzić sobą. Już nawet nie będę pisać o tym, co dzisiaj zrobiłam. Niedobrze mi. Szkoda, że widzę to wszystko tylko wieczorem, gdy sobie siadam i spokojnie spisuję wszystkie myśli, a nie wtedy gdy sięgam po batona, chipsy czy coś tam jeszcze. Znalazłam sobie substytut przyjaciół, miłości, lekarstwo na stres – wszystko w jednym – jedzeniu. I jak się sobą nie brzydzić? To ja! To ja dopuściłam do swojego wyglądu! Nawet się dzisiaj nie ważyłam. Po co? Żeby jeszcze bardziej siebie znienawidzić? Gdyby to coś pomogło, to zaczęłabym walić głową w ścianę. Ale to nic nie da. Jedyne wyjście to ogarnięcie dupy i zastopowanie z żarciem, a zastartowanie z ćwiczeniami. Schudnięcie jest możliwe. A pewnie. Tylko nie wiem czy sobie z tym poradzę.
     Każdy wpis na jedno kopyto. Narzekanie, użalanie się nad sobą. Nic prawdziwie odkrywczego. Nienawidzę się. Nienawidzę swojego wyglądu. Mam dość. Nieme wołanie o pomoc, którego siłą rzeczy nikt nie usłyszy. Co mam robić?

czwartek, 6 lutego 2014

piszę sobie

     Właściwie to nie wiem dlaczego tak się migam od nauki. Gdy tak sobie teraz przysiadłam nad materiałem do egzaminu z teorii literatury, to wcale nie było tak źle. Szczerze pisząc, to nawet się wciągnęłam w temat. Wyznaczniki literatury, poetyka, krytyka literacka… To jest fajne. Jedynym problemem jest tylko ta terminologia. Ah, nie będę się nad tym rozwodzić o 23, bez przesady.
     Jutrzejszy dzień zapowiada się – hm – z jednej strony lepiej, z drugiej gorzej. Lepiej dlatego, że muszę jechać tylko po wpisy i będę mogła sobie trochę poczytać w czytelni. Gorzej, bo z angielskiego mam jednak 3,5 – wstawioną do elektronicznego indeksu. Mam zatem mieszane uczucia. Ale w końcu powinnam się otrząsnąć z tym angielskim. Przecież to 3,5 mam z palcem w nosie. No nic.
     Wysyłam jutro materiał na ulotkę. Projekt przygotuje mi dziewczyna z mojego forum. Za kasę oczywiście, ale chociaż będę miała pewność, że będzie to profesjonalne wykonanie, a nie moje – domowe, po łebkach. Zbliża się wystawa w Łodzi, z czymś tam trzeba pojechać…
     Tak sobie poczytałam starsze wpisy na blogu. Te z kwietnia 2013 roku… Podobnie jak kartkę z kalendarza którą wyrwałam i podarłam, tak mogłabym z nimi zrobić, skasować, wyczyścić, ale i tak nie zapomnę o tym dlaczego powstały i że w ogóle powstały….
     Piszę sobie. Z ludźmi. Na tym moim czatowym numerze gg. I sama nie wiem. To ja jestem dziwna, czy inni. To ja jestem tchórzem i nie potrafię podjąć decyzji i się jej potem trzymać, a może półświadomie czekam na cholernego nieistniejącego księcia z bajki (łatwo zrzucić tutaj winę za to na Disney’a). Jednak chyba każdy normalny człowiek miałby obawy przed spotkaniem się z osobą, którą poznał w sieci. Ja jestem autentyczna. Staram się być szczera, mój e-mail jest cały czas aktywny, nie piszę, że jestem chuderlakiem, tylko otwarcie, już w nicku, przyznaję się do otyłości (dla niektórych to jest chyba równoważne z morderstwem – nie, nie przesadzam). Ale skąd mogę wiedzieć, że ten Marcin, czy Mateusz są normalnymi facetami, a nie psycholami? Ha! No tak, nie dowiem się dopóki nie spróbuję. Dziś nie widzę innej opcji niż to, że poznałabym kogoś w sieci. Jakoś tak w rzeczywistości prawdziwej się nie udzielam, nie mam odwagi – zresztą nie należę do wyzwolonych kobiet robiących pierwszy krok – nawet z ciałem supermodelki nie potrafiłabym zagaić rozmowy, no ale mniejsza z tym, nie o to chodzi.
     Cholerny Internet. I laptop. Nie liczę ile godzin dziennie na nim spędzam, ale pewnie sporo. O dużo, za dużo. Dlatego po zdaniu egzaminów – niestety bez laptopa się do nich nie przygotuję – zrobię sobie kilkudniową przerwę od ekranów – telewizora, komputera. Od książek też. Moje oczy naprawdę muszą odpocząć. Może jakieś krople wzmacniające? Chłopak z odjechanych jakieś krople polecał ostatnio.

     Tak trudno jest się wyłączyć.

środa, 5 lutego 2014

umiarkowana amplituda emocji

Głupi mają szczęście, wiecie? Naprawdę. Aż mi wstyd za siebie. NIC się nie uczyłam. A jeśli coś przejrzałam na egzamin z pozytywizmu to, to z czego nie miałam pytań. Odpowiadałam z „Nowelistyki w pozytywizmie” i „Lalka B. Prusa jako dzieło dojrzałego realizmu”. Efekt? Ocena w indeksie – 4,+. To chyba tyle, co 4,5. A. dostała 3,5, S. 4. A ja najwyższą ocenę z naszej trójeczki. Jestem po-je-ba-na. Nie wiem jakim cudem. Nic tylko walić głową o mur. Od rana – wyjechałam na uczelnię przed 8, przechodziłam wszystkie możliwe stany emocjonalne – śmiech, (prawie) płacz, stres, obojętność, jeszcze większy stres, jeszcze większa obojętność… Jakbym była na prochach (a nie byłam). No i tak wyszło. Przed egzaminem miałyśmy jeszcze wykreślić 15 pytań. Wykreśliłyśmy 17? Oooups. I tak zostało nam z 42 pytań 25. Rozmowa z panią profesor zajmowała sporo czasu, no ale, najważniejsze, że pierwszy egzamin mamy z głowy. Ćwiczeń z teorii literatury w końcu nie zaliczyłyśmy – mamy się do doktor zgłosić 14 lutego. Wpisu z popularnej też nie dostałyśmy – pani doktor sobie w kulki poleciała i nie przyszła. Albo daty jej się pomieszały – też to jest możliwe. W każdym razie cieszę się, że uczelnię dzisiaj mogłam skreślić z listy. W nagrodę sobie kupiłam agrestowy sok i kokosowego batonika. Aha, no wiem.
     Szkoda, że po południu już tak słodko nie było. Cholerni kontrahenci. „Zgubił” się sprzęt za pięć tysięcy. Firma kurierska nic nie wie. Dystrybutor sprzętu okazał się chamskim skurczybykiem. No więc pojechałam z tatą na komisariat. Ah, ręce opadają. Niech się ci skurwiele od nas odpierdolą. Kilka dni temu kombinowali coś w pobliskiej stacji paliw. Mało tym skurwysynom? Nie wystarczy im, że pozbawili uczciwych ludzi dorobku całego życia? Kurwy pierdolone zasrańce pojebane. Zabiłabym. Zabiłabym z przyjemnością. Takie skurwysyny topić w pieluchach. Tylko kto wie, że taki słodki bobas będzie pierdolonym bandytą. Chuj, okradajcie sobie. Bierzcie wszystko. Ale po chuj podpalać? Pierdolone kurwy zajebane.
***
     Przepraszam, to nie było planowane. Odzywa się ekspresywne pisanie. Albo piwko. Albo jedno i drugie. Jak widać to wciąż jeszcze we mnie siedzi. I że niby co, żyć teraźniejszością? Nie wspominać tego, co było? Łatwo powiedzieć. A niedługo minie rok. Naprawdę zabiłabym tych skurwieli.
     Ok., już, wdech, wydech. Plecy wyprostowane, oczy przetarte, więc żadne łzy w kącikach oczu się już nie pojawiają. Kolejny głęboki wdech i wydech. I szyderczy uśmiech. Bo zorientowałam się, że piosenka Eda Sheerana, którą tak sobie odtwarzam już któryś raz, nosi tytuł „I see fire”. „Desolation comes upon the sky”. Hell yeah. Tak, tak. Niezła gra słów. Mam nadzieję, że w piątek też tak sobie pogram z angielskim. A potem sobie wrócę do domu, zajmę się nauką na egzamin z teorii i Młodej Polski. Tak, to jest plan. A jutro sobie odpocznę psychicznie. Posprzątam w sklepie. Kilka rzeczy się odłożyło do zrobienia. Eh.
     Właśnie strzeliłam w tym roku siedem i pół tysiąca słów. Nieźle, prawda?Przyszła mi na myśl piękna metafora – amplituda emocji. Dodajmy do tego, że umiarkowana. Czyli nie z gatunku tych najgorszych.


poniedziałek, 3 lutego 2014

przecież nikt tego nie wie

     Codzienne pisanie nawykiem, swoistą terapią. Nic tak nie pomaga sobie poukładać w głowie jak pisanie. Zresztą tak ma chyba każdy, kto prowadzi bloga. Ja robię to w trochę inny sposób, bo blog jest dodatkiem, częścią mojej prywatnej historii. Mam na dysku wpisy, z którymi mi samej ciężko jest się uporać. Ale właśnie. Już tyle razy pisałam: STOP PRZESZŁOŚCI. Chyba zawsze kończy się tylko na pisaniu o tym. Nigdy tak naprawdę nie próbowałam tego zrobić. Sama nie wiem dlaczego. Zapominam o swoim przewodnim haśle: myśli kreują rzeczywistość. Poszukuję sobie problemów, rozkwilam się nad tym, że nie wiem, gdzie wyląduję za 5 lat. Cholera, nikt przecież tego nie wie. Robię to wszystko, bo to jest łatwiejsze niż życie. Może czas, tak prawdziwie, wziąć sobie do serca słowa innych?

“ Gdybym ponownie mogła przeżyć swoje życie. Następnym razem ośmieliłabym się popełnić więcej błędów. Relaksowałabym się i dbała o sprawność fizyczną. Mniej spraw traktowałabym poważnie. Wykorzystałabym więcej szans. Wybierałabym się częściej w podróż. Zdobyłabym więcej gór i przepłynęła więcej rzek. Miałabym pewnie więcej prawdziwych kłopotów, lecz o wiele mniej wymyślonych...Widzi pan, należę do osób, które każdy dzień przeżywają roztropnie i mądrze. Zdarzały mi się wielkie chwile. Gdybym miała "przerabiać" wszystko raz jeszcze, pozwoliłabym sobie na więcej takich chwil. Właściwie nie dbałabym o nic innego, jak tylko o chwile. Żyłabym każdą z nich, zamiast wybiegać myślą lata do przodu. Gdybym ponownie mogła przeżyć swoje życie, chodziłabym po trawie boso już wczesną wiosną i jeszcze późną jesienią. Chodziłabym na więcej zabaw. Jeździłabym częściej na karuzeli. Zrywałabym więcej stokrotek. ”
— Nadine Stair (lat 85)

     Gotowy przepis. Słowa osoby, która już swoje przeżyła i z perspektywy czasu widzi, co mogła zmienić w swoim życiu.
     Przeglądam (tak, odpowiednie słowo) materiały do egzaminu z Pozytywizmu. Hasło utylitaryzmu – sztandarowe dla epoki – jest co najmniej zastanawiające. Co prawda, daleko mi od utożsamiania się z tą „filozofią zdrowego rozsądku”. Chodzi mi o coś innego.

Twoje dziecko zaczyna głośno płakać. Jego płacz zwróci uwagę żołnierzy, którzy zabiją ciebie, twoje dziecko i innych ukrytych w piwnicy. Aby temu zapobiec musisz je cicho udusić. Czy zrobiłbyś to?

     No właśnie. Okropne pytanie. Według wikipedii nawet wulgarne. Mam nadzieję, że nie stanę kiedykolwiek przed takim wyborem. No nie chcę mieć dzieci, ale to nie znaczy, że byłabym zdolna do zabicia jakiegokolwiek innego małego człowieka. Nawet gdyby chodziło o życie kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu innych, dorosłych ludzi. Pewnie i tak znalazłby się ktoś, kto zrobiłby to za mnie. Są tacy ludzie. Tylko czy można by wtedy obwiniać tę osobę? W kalkulacji wyszłoby to na plus. Zabicie małego hitlerka… Ilu ludzi by ocaliło? Ah, można sobie gdybać, rozważać. „Ze mną chyba jest, coś nie tak….”
      To fragment z „Krótkiej historii” BAJMu. Piosenki, która już do końca życia będzie mi się kojarzyła z tym B. Los szansy znów mi nie da. Jeśli była to się zmarnowała i nie ma do czego wracać. Piosenka i tak jest cudowna.
     Razem z cytatem pani Stair znalazłam filmik motywacyjny (tak, na yt jest ich istny wysyp), ale ten był inny. Ten mnie poruszył.

     Kończę. Zasłuchana w polskim rocku.

P.S. A nuż/widelec ktoś chciałby dzielić ze mną los http://linkospis.blogspot.com/?

niechcemisiowanie

     No, mając taki piękny wygląd bloga to wstyd byłoby nie napisać notki, prawda? Jakoś tak  tym przeze mnie własnoręcznie zrobionym (wymęczonym) szablonem inspiruję się, czy motywuję do pisania w dzienniku. Nic, tylko zapełniać te różowe stronki ;)
     Tak się rozkokosiłam, że wykonałam jeszcze dwa szablony. Jeden z nich (klik). Z drugiego tak dumna jeszcze nie jestem, ale poddałam się na dziś i nie będę go poprawiać. Jak widzicie można robić wszystko, byle się nie uczyć do sesji… Najtrudniejszą rzeczą jest znalezienie odpowiednich grafik. Ah! Ile się można namęczyć. Albo jest mnóstwo fajnych zdjęć do wykorzystania, albo nie mogę znaleźć takiego motywu o jaki mi chodzi. No ale..
     Dziś po południu przyszli sąsiedzi na ciacho – okazją były urodziny mojego taty. Tak sobie siedziałam z nimi i słuchałam tego gadania. I piłam wino. A potem zeszłam do pieska, wzięłam go na kolana i tak siedziałam z Perełką na schodach. Żadnej frajdy z tego nie miałam, bo psiak najzwyczajniej w świecie spał. Najsłodsze zwierzę na świecie. Naprawdę. Dopóki tylko nie nasika tam, gdzie nie trzeba, albo nie pogryzie tego, czego nie powinna. Po prostu słodziak i łobuz w jednym.
     Dobrze, że odeszłam od tego stołu, dzięki temu mniej zjadłam, hah. Nawet, co dziwne, jakoś mi dzisiaj wino nie smakowało. Potem to już nic nie jadłam, zresztą, kolacje jadam bardzo rzadko.
     Brat buduje stronę internetową. Robi coś, co ja „robię” od kilku lat. Mi się to nie podoba, wolałabym komuś zapłacić i wiedzieć, że będzie dobrze. Ale, lepiej się zamknę. Bo jestem beznadziejna według rodzinki w tym temacie.
     Coś odmiennego od beznadziejności. Aktywnie promuję swoje forum na portalach społecznościowych. Dziś dostałam od Admina dwa punkty reputacji z dopiskiem „Zdrowa, koleżeńska i bardzo aktywna postawa. O to chodzi. Usmiech”. „Tłumaczyłam” się im z tej aktywności w ten sposób, że nie znam się ani na php ani na htmlu, to chociaż robię to, co potrafię. Bo czy wybranie ciekawego wątku z forum, napisanie krótkiego zachęcającego wpisu i wrzucenie go z linkiem na portal wymaga ode mnie wiele? Ha! W przyszłości to mogłaby być moja praca i wcale bym nie narzekała. Zresztą chyba już jest zawód osoby, zajmującej się promocją osób/firm na portalach społecznościowych, ale zapomniałam teraz nazwy. Sam Obama szukał takiej osoby – z tym, że była ona prześwietlana do 4 pokolenia wstecz, musiała mieć nieposzlakowaną opinię, być niekarana, dobrze znać angielski, chyba nawet musiała być obywatelką USA – w każdym razie kogoś udało mu się znaleźć. Strona Obamy, niezależnie od jego popularności, funkcjonuje całkiem sprawnie.
     Ok., dość już o fb. Wpadłam na pomysł nowego opowiadania. Ah! Tego jeszcze (najpewniej) nie było. Spiszę sobie w punktach ogólny zarys – bo oczywiście, temat będzie wymagał małego reaserchu – i zabiorę się za pisanie po zaliczeniu sesji. Nie mogę się już doczekać!
     Jest niedziela, a właściwie była, gdy zaczynałam ten wpis. W kościele ostatni raz byłam… we wrześniu. Na mszy za ŚP. dziadka. Nawet w Boże Narodzenie nie poszłam do kościoła. Nie lubię tam chodzić. W Boga wierzę, ale niekoniecznie w Kościół, te dziwne dogmaty, tendencyjne interpretacje Pisma Świętego… Nie wspominając o (nie)szanownych księżach. Ich zachowanie (mówię z autopsji) to jakaś kpina. Nie wiem, czy tylko w mojej parafii siedzą takie chamy, ale to jest po prostu przegięcie. Papież Franciszek walczy z wiatrakami. To prawda, do kościoła nie chodzi się dla księdza, ale ja nie czuję nawet takiej potrzeby. Pomodlić mogę się i w domu, a nawet i tutaj tego nie robię, nie chcę – a może nie chce mi się?
     Moje niechcemisiowanie ogarnia mnie totalnie. Nawet nie chce mi się chodzić z dziewczynami po sklepach, gdy mamy przerwę na uczelni. Oszczędzam swoje ruchy, ograniczam się do podstawowych miejsc, do których muszę chodzić. Czy dlatego, że nie mam takiej potrzeby (jak z kościołem), czy może dlatego, że podświadomie wstyd mi za siebie, za to jak wyglądam, że niewygodnie mi w tej skorupie, którą sama stworzyłam, więc wolę się nikomu nie pokazywać.

     Ah, chyba skończę te swoje wywody. Praktycznie usypiam – piszę ten tekst, leżąc sobie w łóżku z laptopem na kolanach (kolejny dowód lenistwa?). Jest prawie wpół do pierwszej.

sobota, 1 lutego 2014

taki typ mi się podoba

     Sobota wieczór, a siedzę w domu z rodzinką, a nawet obok niej. Połowa familii ogląda sobie TV, a najmłodsze rodzeństwo wybywa sobie ze znajomymi. Ja też bym mogła napisać, zadzwonić do kogoś, umówić się. Może poświętować początek miesiąca, jak to hucznie zrobiła moja znajoma z LO na fb – nawet miała zimne ognie! Ale nie mam na to najmniejszej ochoty. Wolę sobie tak posiedzieć, popisać, może poczytać coś o pozytywizmie. W końcu książka leży tuż za laptopem. A może film obejrzę. Taką „krainę lodu”, którą wczoraj ściągnęłam? Wieczór jeszcze młody, więc mogę zrobić to i to.
     Dzień mi zleciał przed laptopem. Najpierw grzebałam w sieci szukając wszystkiego do punktów na egzamin z pozytywizmu, a przez resztę dnia walczyłam z szablonem na blogu. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona. Ludki z terrible-crash, wioski szablonów, szablonownicy, zaczarowanych-szablonów, land-of-graphic i innych mają niesamowite zdolności. Cudowne wyczucie kolorów, pomysły i w ogóle nad ich szablonami można się zachwycać. Poza tym – robią to za darmo! A wpisywałam i angielskie hasła by poszukać coś fajnego – nie pojawiło się za wiele szablonów. Jeśli już to takie proste ale jednocześnie skomplikowane. Trochę ten html był inny. W każdym razie szukałam, wiele razy zmieniałam szablon na blogu. Bardzo rzadko któryś zostawał na dłuższy czas. Dlatego stwierdziłam, że sama sobie zrobię szablon – przecież coś tam potrafię. I udało się. Zrobiłam. Ten jest już drugi. I pomimo tego, że różowy (a może właśnie dlatego) bardzo mi się podoba. Co prawda, baaardzo się namęczyłam, wiele razy zmieniałam koncepcję… Ale to już za mną. Jestem ciekawa jak wy oceniacie wygląd. Czytelniejszy? Estetyczny? A może wcale nie jest taki fajny? W każdym razie jest sowa. Jest element notatnika. I o to chodzi.
     W sklepie była dziś pewna nauczycielka z mojej podstawówki. Razem z mamą dziwię się, że zaczęła się u nas pojawiać. Gdy chodziłam do klas 4-6 była bibliotekarką. Chociaż nie byłam kujonką (daleko mi było do średniej 4,8…), to spędzałam tam bardzo wiele czasu. Sama wpisywałam na karty wypożyczenia książek, wpisywałam ich oddanie. A pani bibliotekarka, była tak miła, że kazała mi na siebie mówić „ciociu”, zresztą nie tylko mi. Potrafiła znaleźć rodzinne koneksje z połową uczniów z mojej klasy. Fakt, że na wsi rzeczywiście spora część ludzi, z którymi się spotykamy w szkole jest dalszą lub bliższą rodziną, no ale bez przesady. Wtedy się nad tym bardziej nie zastanawiałam. No może tyle, że po śmierci syna – niewiele wtedy starszego ode mnie, szukała sobie kogoś (ktosiów) – substytutów tego, co utraciła. Dziś też myślę, że to było głównym powodem tego jej „ciociowania”. Dlaczego o tym piszę? Bo dziś i wcześniej gdy była w sklepie zwracała się do mnie per „pani”. No to nieźle przeskoczyłyśmy. Od cioci do pani. Co prawda już bardzo wiele czasu minęło od dnia, kiedy ukończyłam gimnazjum, no ale… Ah, sama nie wiem dlaczego się nad tym zastanawiam.
     Była chyba z córką i zięciem (albo przyszłym zięciem). Facet wyglądał dokładnie tak, jak ten mój ideał (każdy go ma). Taki Hugh Bonneville albo James Dreyfus. Taki typ mi się podoba. Nawet w samorządzie jest koleś o urodzie tego typu (pan S. wspominany w juwenaliowych notkach rok temu). Ha! Nawet mam takiego wykładowcę!
     Tak patrzę na zdjęcia wyżej wymienionych panów, by zalinkować ich zdjęcia na blogu. I muszę powiedzieć, że się rozmarzyłam. Ah, głupia ja.


Zapraszam!