czwartek, 26 lutego 2015

sam bałagan

     Wreszcie otworzyłam swój pamiętnikowy plik i zaczynam klikać, ale co wyklinam, tego nie wiem. Jak zawsze zresztą. Szkoda, że tak nie mogę pisać licencjatu. Usiąść, wyrzucić z siebie wszystko, tak, jak przychodzi mi do głowy, nie przejmować się interpunkcją i składnią. Nie zwracać uwagi na liczbę słów, długość akapitów czy liczbę stron. W pamiętniku mogę napisać jedno zdanie, jedno słowo i ono będzie miało dla mnie niewyobrażalną wartość. Jednak praca licencjacka, praca naukowa, to zupełnie coś innego. Tam musi być wszystko przemyślane, wychuchane, ułożone i ubrane w wyszukane słowa. Co z tego, że gdzieś przewiniesz swoją opinię, jeśli to musi być podane w sposób niepewny, sugestywny, bo przecież naukowcy dmuchają na zimne i nie mogą powiedzieć, że czarne jest czarne – przecież istnieje tyle odcieni tego koloru, prawda? Może nawet pięćdziesiąt, ale to wtedy chodzi o szary kolor. (:
     Lokalne radio szuka kobiety na stanowisko lektorki, reporterki – to, w którym miałam praktyki w zeszłe wakacje. Wymagają wykształcenia wyższego, którego przecież jeszcze nie mam. Mama mówi – napisz, nawet A. i S. ze studiów mówią, żebym napisała do radia. Mam głos, znają mnie, do tytułu licencjata nie tak wiele zostało (do tego zresztą wrócę), znam trochę miasto, wiem, że mogłabym się trochę u nich nauczyć. Gdyby mnie przyjęli mogłabym dalej pomagać w rodzinnej firmie, może studiować w weekendy. Wiem tylko jak to działa. Jeśli jakimś cudem bym dostała tę pracę, to co mnie tu czeka? Zdobycie lokalnych kontaktów, ograniczenia ideologiczne ze strony pracodawcy (lokalnie bardzo się uważa, by nie nadepnąć komuś na odcisk, prawda?). Nie chcę utknąć.
     Zresztą o czym ja piszę. Nad czym się zastanawiam. Ile to już dni mija, a ja tylko patrzę na teczkę z papierami do licencjatu i patrzę na książki, które leżą wokół mnie. Nic tylko brać się do pracy. Więc dlaczego zamiast zastanawiać się nad problematyką „Idealistów” po raz kolejny oglądam sobie serial „90 210”, czytam Harrego Pottera po angielsku, oglądam telewizję?
     Jestem tak cholernie zaniedbana. Z wyglądu, intelektualnie, samorozwojowo, licencjacko, związkowo, firmowo. Wokół mnie sam bałagan. A ja tylko siedzę coraz grubszym tyłkiem przed laptopem zajadając ciastka i pijąc colę. Żyć, nie umierać, prawda? Istnieje takie pojęcie jak sfera komfortu. Cóż, moja sfera komfortu jeszcze nigdy nie była tak mała. Ogranicza się praktycznie do mojego biurka i laptopa. Pisząc teraz o tym, widzę oczywiście, że to jest złe, że to do niczego nie prowadzi. Ale przez większość czasu wyłączam myślenie, nie myślę o konsekwencjach swojego nic nierobienia. Tak jest o wiele łatwiej.
            Ostatnio mieliśmy branżową wystawę. Byłam na niej jeden dzień, nawet jak na grubaskę całkiem nieźle się prezentowałam (buty na obcasie, w moim przypadku koturny, naprawdę sprawiają, że wygląda no i czuje się zupełnie inaczej – szkoda, że na koniec okropnie bolą nogi). Przetrwałam, nie było tak źle. A może było? Był na naszym stoisku Niemiec, odpowiedzialny za supernowoczesny sprzęt, który prezentowaliśmy na wystawie. Syn szefa szefowej mojego taty (czyli mojego szefa ;)). Wiem, że umiem rozmawiać o pierdołach po angielsku, potrafię godzinami rozmawiać na KIK i dogaduję się bez większych problemów. Z tym, że w sieci zawsze możesz rozpocząć rozmowę pytaniem totalnie wyrwanym z kontekstu – jakiej muzyki słuchasz, jaki film ostatnio obejrzałeś (pytanie o książki jest już chyba passe). A w życiu? „How ya’ doin’?”, no tak. Z tym, że nie mam do tego odwagi. Facet patrzył na mnie, ja na niego i tyle. Cieszę się, że najpewniej już się nigdy nie spotkamy. Powiedziałam nawet rodzicom – ja wiem, że to była okazja, zdobyć kontakt, poćwiczyć język, itede, ale ja mogę wyjść na gburowatą i nieprzyjazną, nie mam odwagi. Gdy powiedziałam A. – „jestem nieśmiała” spojrzała się na mnie jak na wariatkę. Bo przecież na uczelni nie mam problemu z nawiązywaniem kontaktu z ludźmi. Tylko, że na uczelni te stosunki są o wiele bardziej określone. Zresztą sama nie wiem. Niepotrzebnie to analizuję. Nie podeszłam, nie pogadałam, bo brakło mi odwagi. Koniec pieśni.
     Gdy tak w pewnej chwili przechodziłam wokół naszego stoiska jeden ze znajomych, ściął mnie wzrokiem, tzn. „powiódł po mnie wzrokiem od góry do dołu”. Gdy się zagapiłam i drugi raz wspomniałam o tym siostrze, stwierdziła, że „pierwszy raz od dłuższego czasu wyszłaś do ludzi i przeżywasz”. Jak jest młodsza i głupsza;), to ma z tym rację.
     Moje błędne koło – nudzę się, jem, robię się coraz szersza, coraz mniej mi ze sobą komfortowo, coraz bardziej nie chce mi się nic robić, a tym bardziej nigdzie wychodzić, więc się nudzę…
     I tak mi zeszło do północy. Muszę się otrząsnąć. Chcę się otrząsnąć.

Eminem – Beautiful, Paul Rodgers – Reaching out.

sobota, 14 lutego 2015

Bella, to taka ja...

   Nie lubię walentynek. Ale to chyba nic niezwykłego do napisania przez singla? A miało być bez znaku zapytania. Jeszcze kilka lat temu toczyły się wszędzie dyskusje – czy to naprawdę święto zakochanych czy święto konsumenckich zapędów? Jeśli to drugie, to współczuję wszystkim parom, które się tego dnia zaręczyły. A może po prostu zazdroszczę. Zdecydowanie tak.   Stoję w miejscu. Jak się zmieniłam? Czy w ogóle coś we mnie się zmieniło? Poza oczywistościami związanymi z kwietniem ’13. Ani nie jestem bogata o żadne doświadczenia, ani nie mam więcej znajomych – ówcześni są tylko zastąpieni nowymi, bo ze starymi kontaktu się nie utrzymuje. Czy mi na tym zależy? W samotności się nie męczę, zajmuję się sama sobą – to w jaki sposób, jest godne pożałowania, ale przynajmniej znam siebie. A w obecności innych? Pilnowanie się, by czegoś głupiego nie palnąć, albo za bardzo nie podnieść głosu – a zauważyłam, że nawet to mi się w zwykłej rozmowie zdarza.   Umartwiam się dzisiaj. Sama w sobie z samą sobą. Wkurwia mnie wszystko, sama na siebie się wkurwiam. Jakby walentynki były czymś, czym naprawdę należy się przejmować. Przypomniało mi to o mojej „rysie na szkle”. Staram się o tym braku nie myśleć. I wszystkim, co się z tym wiąże. Brakiem bliskości, moim dziewictwem – które chyba mi zaczyna uwierać. Czyż nie jest to takie passe? Przecież raptem nie poznam, niczym bohaterka harlequina, świetnego partnera, który będzie mną zachwycony i postanowi mnie „zdobyć” innymi, starodawnymi sposobami, a potem się ze mną ożeni. Lepiej być realistką. Nawet jeśli to boli.   Myślę sobie, że będę jak ci bohaterowie mojej licencjackiej powieści – ludzie pozytywni, realiści, „pozytywni egoiści”, którzy w gruncie rzeczy okazują się beznadziejnymi idealistami. Zresztą czy w moim przypadku to tylko idealizm? Nawet gdybym chciała, to nawet z panem p. nie miałam żadnej okazji. Ja? Ha! Gdyby on chciał!   A gdybym tak sprzedała to zawadzające dziewictwo? No nie wiem czy byliby chętni na grubaskę. O czym ja myślę. Ale nawet wpisałam ten temat w Google, nic ciekawego nie wyskoczyło.   Obejrzałam dzisiaj „Sagę Zmierzch”. W oryginale, bez żadnych denerwujących napisów czy lektora. Ludzie mogą sobie mówić, co chcą. Mogą historię nagle wzbogaconej kasjerki marketu komentować „still better story than twilight”. Ja uparcie będę sobie uwielbiać i sagę i film. Bella jest chyba dziewczyną, z którą najbardziej mogę się utożsamić, ze wszystkich bohaterek literackich. Nawet z Elisabeth z „Dumy i uprzedzenia” miałabym kłopot. Mnie taki facet jak Darcy by peszył, jego komentarz o wyglądzie, zaraz po pierwszym spotkaniu by zranił. Tak zła i okrutna jak Kathy z „Wichrowych wzgórz” nie jestem. Nie mam też siły Scarlet z „Przeminęło z wiatrem”. A Bella? Bella trwa. Z trudem, ogromnym trudem, ale jakoś się dostosowuje, jakoś daje radę żyć z dnia na dzień. Nie potrzebuje ludzi, o wiele bardziej cieszy ją książka. W ostatniej części filmu, ustami Kristen Stewart mówi, że „przez całe swoje ludzkie życie nie czuła się bardziej żywa niż jako wampir”. Czyli już wtedy, gdy de facto była martwa. A ja? Czy ja się czuję żywa? Czy podchodzę do życia z ekscytacją? Czy codziennie wstaję z ciekawością? Może po prostu za dużo wymagam. Wampira pewnie nie spotkam, ale tak spotkać kogoś, kto mnie obudzi, kto sprawi, że będę prawdziwie żyła. I znów. Pewnie za dużo wymagam.   Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że Bella, to taka ja. Tylko szczuplejsza. Ah, ja schudłam. Ważę mniej o całe 5 kg. Powód do radości, prawda?   Zastanawiam się czy włączyć sobie „Loveless”, „Love stage!!”, jakieś inne anime czy jeszcze raz obejrzeć sobie fragmenty sagi? A może po prostu pójść spać?
Zasłuchana w płycie „Extranjera” Dulce Marii. 

Zapraszam!