środa, 19 marca 2014

nic, tylko

     Nie zamierzam tłumaczyć się ze swoich słów. Każdy ma prawo do własnego zdania. Rozumiem, że kogoś może to bardzo bulwersować. Chociaż nie, nie rozumiem. Pisałam o śmierci, o jej rodzajach. A nie o tym, że planuję coś komuś zrobić. Pisałam o tym, co przyniosłoby nam wszystkim ulgę, tak szczerze. Po prostu.
     Ah, a inaczej miałam zacząć wpis, ale przypomniałam sobie o komentarzach pod poprzednią notką. No nic.
     Uderzyła mnie myśl, że nie mam przyjaciół. Nie mam ich dlatego, że sama nigdy nie byłam przyjaciółką. Taką prawdziwą. Narzekam, że inni zawsze czegoś ode mnie oczekują. A czy ja nie oczekuję czegoś od innych? Dawno nie pisałam z K., M., C. … Pisałam, hah, nie mówiąc o rozmowie. Cóż, wychodzi na to, że nie mam krystalicznego charakteru.
     Dwa razy w ciągu wczorajszego dnia widziałam fragment staaarego odcinka „Na dobre i na złe” gdzie Mariolka (Agnieszka Dygant) rozmawiała ze swoją siostrzenicą – Jagodą. Mówiła, że faceci nie są pewni, przyjaciele, wszystko. Jedyną pewną rzeczą jest praca. Tylko to zapewni mi przyszłość. Nie licz na nic innego, tylko na siebie, na swoją pracę. Tego nikt ci nie odbierze. No właśnie.
     Zaczęłyśmy rozmawiać na uczelni o tym, co zrobiłybyśmy gdybyśmy mogły cofnąć czas. Ja? Cofnęłabym się prawie rok wstecz. I powstrzymała tych skurwieli. Albo chociaż wieczorem wyniosłabym gaśnice ze sklepu do domu. Cokolwiek byleby zmienić bieg wydarzeń. Gdybanie.
     Niezły dzień. Za dużo angielskiego. Albo i nie. Szkoda tylko, że nie mam gdzie sprawdzić go w praktyce. O 8 zwykłe zajęcia, później przerwa w życiorysie, bo okazało się, że zajęcia z kultury obyczaju są odwołane. O 11.30 tzw. trening językowy z angielskiego. Rozwiązywaliśmy Reading, listening. Oczywiście prowadząca zajęcia zapytała się ile miałam punktów – 27 na 38. No to spytała się kto zdobył więcej niż 27. Nikt. Heh. Coś mi się wydaje, że na naszej uczelni nie ma językowych orłów. Dobrze, że po polsku potrafią się komunikować. Szkoda tylko, że przeszkadzają innym w słuchaniu. Taa.

     Seminarium… Muszę przeczytać „Ad astra” Orzeszkowej. Nie wiem jeszcze na 100% czy będę o niej pisać, ale muszę ją przeczytać. Nic, tylko brać się do pracy. Eh.

niedziela, 16 marca 2014

ta cała sytuacja

     Nie wiem co mam o sobie myśleć w chwili, gdy myślę, o tym, o czym myślę. A myślę o tym, że o wiele prościej byłoby gdyby babcia od nas odeszła. Tak, wreszcie to sobie wprost napisałam, pomyślałam. Nie wiem kto w tej sytuacji bardziej cierpi – my czy babcia. Ja rozumiem, że to już nie to samo, że jest niepełnosprawna, zależna od innych. Tylko czy to znaczy, że ma się tak zachowywać? Rozumiem płacz, ja też bym płakała, każdy by płakał. Ale po co rzucać jakieś teksty, kombinować, próbować skłócić rodzinę? Marudzi, że mój tata nie przychodzi. Do kurwy nędzy – pracuje! Wujek też pracuje, z tym, że wujek nie musi nigdzie jeździć. Babci to najlepiej by pasowało jakby ktoś z nią był 24/7. Nie da się tak. Hospicjum dla mnie nie wydaje się najgorszym rozwiązaniem. Każdy ma życie i ma je podporządkowywać chorej babci? A z jakiej racji? Że tak wypada? Że tak trzeba? Że to obowiązek? Gówno, nie obowiązek. Co innego gdy matka opiekuje się dzieckiem, z którym sama może sobie poradzić, a co innego gdy to dorośli mają się opiekować dorosłą osobą. Mam dość, a przecież nie zrobiłam przy babci nawet połowy tego, co mama.
     Powiedziałam do koleżanek, że ja zabiję się przy pięćdziesiątce. No, sześćdziesiątce, bo trzeba dać sobie czas na wykorzystanie milionów (haha). Nie, nigdy nie pozwolę na to by leżeć w takim stanie jak babcia. Zabiję się. Nigdy nie przykładałam zbyt wielkiej wagi, wartości do swojego życia. To raczej przypadek, że żyję. Albo jeśli zachoruję na raka. Nie pozwolę na to by inni patrzyli jak mnie on zjada od środka. Nie wiem czy bardziej boję się zestarzenia czy niedołężności. Tak czy siak chcę do końca życia pozostać niezależna.
     Nie wiem co to mówi o mnie, o moim charakterze, to co właśnie piszę. Jak obiektywny realista by na to spojrzał? Jestem wredną istotą pozbawioną serca czy też jestem po prostu osobą świadomą, że taka sytuacja z babcią nie jest komfortowa ani dla niej ani dla nas i trzeba poszukać innego wyjścia. Oczywiste przecież, że nie skrzywdzę babci, tak samo jak to, że nie stać nas na hospicjum. Zresztą nie wiem nawet ile by to kosztowało. Nawet gdyby można to było załatwić z KRUSu czy coś, to i tak wiem, że ani tata ani wujek by na to nie pozwolili.
     Dlaczego o tym piszę? Niedawno wróciłam od babci, zażegnany został mały kryzys, babcia miała duszności. Mama twierdzi, że to przez to, że tata był u niej tylko dwa razy. A podobno już się jej polepszyło gdy powiedzieli jej, że moja mama zaraz przyjdzie. A już mieli pogotowie wzywać. Wróciłam do domu zapłakana, a mama z siostrą na mnie naskoczyły – że babci nie znasz, że wujek już kilka razy sis obraził. Cała historia. Lepiej żebym wcale o tym nie pisała, wcale do tego później nie wracała, nie pamiętała o tym. Niech babcia odejdzie w pokoju, bezboleśnie, szybko, we śnie. Mama coś mi powiedziała, że rehabilitacji babci nie przyznają, bo tutaj chodzi o trzy miesiące, nie trzy lata.
     Mama właśnie opowiada o jakiejś ciotce, która całe życie się modliła, żeby nie leżeć. W wieku 74 lat poszła w Wielki Piątek sprzątać strych i tyle, co dowieźli ją do szpitala, zmarła. Może ja też się zacznę modlić? Nigdy nie chcę mieć na sobie pampersa, z tego już dawno wyrosłam. Właściwie to wystarczy strzykawka i wstrzyknięcie sobie w żyłę powietrza, śmierć murowana. Więc mam jakiś plan, haha.
     Nic nie wiem. Powinnam sobie teraz spokojnie odkurzyć pokój czy pomóc mamie przy obiedzie, napisać recenzję na zajęcia z dziennikarstwa prasowego. A zamiast tego stawiam czoła wszystkim emocjom, myślom związanymi z tą całą sytuacją. Nawet śniadania dzisiaj nie jadłam. Może zacznę modlić się o skrócenie tych mąk[1]?



[1] Pisownia sprawdzona, w dopełniaczu l. mn. piszemy „mąk”.

poniedziałek, 10 marca 2014

wybór

poniedziałek, 10 marca 2014, godz. 22.55
     Każdy radzi sobie z bólem na swój własny sposób. Przed godziną skończyłam oglądać Teatr Telewizji na TVP1. Dramat pod tytułem „Wybór” z Jerzym Sthurem, Krystyną Jandą, Tomaszem Kotem, Andrzejem Hudziakiem. Jakub Pogan – szanowany psycholog, „krystaliczny” człowiek wracając do domu ze studia potrącił czteroletnią dziewczynkę – Rumunkę. Wrzuca ją do bagażnika i wraca do domu. Podczas gdy rozmawia z żoną o tym co ma teraz zrobić, do samochodu wsiada ich dwudziestokilkuletni syn – narkoman i alkoholik. Małżonkowie spędzają noc w salonie – śpią w płaszczach na kanapach. Rano budzi ich policjant z drogówki – ich syn uderzył w drzewo i zginął. W bagażniku policja oczywiście znalazła ciało dziecka. Wszystko się „elegancko” składa – to ich syn potrącił dziewczynkę i w szoku włożył jej ciało do bagażnika. Rodzice nie mieli z tym nic wspólnego. Mija miesiąc – ojciec, psycholog nie potrafi sobie poradzić z emocjami, jego żona faszeruje go silnymi psychotropami. W końcu udaje się po poradę do zaprzyjaźnionego psychiatry, który tej feralnej nocy jeździł po mieście i szukał syna przyjaciół. Magda wyjawia mu prawdę. Psychiatra każe jej odstawić te leki, a podawać mężowi inne. Po południu przychodzi do domu i rozmawia z pajacem – jak sam nazywa swojego przyjaciela. Mówi mu, że on nic takiego nie przeżywa, że nie zetknął się z prawdziwym piekłem, które widzi w oczach swoich pacjentów. Jak na tacy podaje mu dwa warianty – pierwszy to oczyszczenie własnego sumienia – strata wielu przywilejów, o ile ktoś uwierzy w tak absurdalną historię człowiekowi tak poważanemu, drugim jest zostawienie tej sprawy samej sobie. Mija rok. Z telewizyjnego programu, który ogląda jego żona dowiaduję się, że Jakub wybrał drugą opcję – napisał też książkę pt. „Przekraczając granice”. Na antenie głośno i wyraźnie mówi, że to jego syn zabił dziewczynkę, a później siebie. W tym momencie jego żona wyłącza dźwięk w telewizorze, włącza płytę z muzyką, jak wtedy, gdy czekają na powrót syna, z tym, że tym razem jest to muzyka bardziej spokojna, stonowana. Kładzie się na podłodze obok wielkiego włochatego psiaka i przytula się do niego. Do jedynej żywej istoty, jak stwierdził jej syn w dniu swojej śmierci, która potrafi kochać w tym domu. Oto historia Jacka Włoska z 1999 roku.
     Dziwna historia. Nie mam pojęcia czy możliwa, czy surrealistyczna. Nie mogłam nie myśleć o tym, że gdyby śledztwo przeprowadzili ludzie z Laboratorium Kryminalnego w NY od razu wyszłoby na jaw, że ich syn nie miał nic wspólnego z tą dziewczynką – jego odcisków nie znaleźliby na klapie bagażnika. A może? Policjant, który przyjechał do Poganów powiedział, że ich syn musiał jechać bardzo szybko, że jechał w stronę ich domu – może otworzył bagażnik i gdy tylko ujrzał w nim, to, co ujrzał jak najszybciej chciał się znaleźć w domu? Tego nie wiem. Podziwiam za to Magdę – konkretna kobieta, silna. Gdy przychodzi do przyjaciela, zwracając się z prośbą o pomoc dla człowieka, który sięgnął dna przez chwilę myślałam, że mówi o sobie. Nie, mówiła o mężu. Walczyła o niego, dla niego. Ona ukryła prawdę przed wszystkimi, pozwoliła policji pozostać przy ich scenariuszu wydarzeń. Wydaje się więc, że w jej postępowaniu jest pewność dobrej, jedynej możliwej drogi. Jednak ostatnia scena mówi coś zupełnie innego. Możliwe, że mąż powtarzając sobie w głowie zasiane kłamstwa zaczął w nie wierzyć, możliwe, że dla niego nie istniała już inna wersja tej historii. W innym przecież wypadku tak spokojnie nie przypisywałby śmierci tej dziewczynki swojemu własnemu synowi.
     Wszystko jak najbardziej realistyczne – małżeństwo, zaniedbane dziecko, psycholog, dziennikarka, znajomi, piesek, piękny dom… A jednak wciąż mam wrażenie, że to był jakiś sen. Całkiem wyraźny, nie zakryty żadną mgłą. Żadne w tym piekło, tylko bezsensowna śmierć dwóch młodych istot.

     Choć przez chwilę znalazłam się w Teatrze. Z najwyższej półki.

sobota, 8 marca 2014

nie wiem jak się czuję

sobota, 8 marca 2014, godz. 20.40
     Nie wiem jak się czuję. Myślę, że to coś pomiędzy spokojem a delikatnym pozytywnym nastawieniem. Oprócz tego jestem zmęczona po całym dniu i zmarzłam po wieczornym spacerze jaki sobie zafundowałam. Palce się jeszcze nie odmroziły, bo z małym trudem obsługuję klawiaturę. Powoli, ale w końcu dojdzie się do celu. Wyszłam z domu po to, by się nie denerwować, by niczego nie zepsuć czy nie krzyczeć. Teraz jestem spokojna, oddycham miarowo, nawet tak trochę się uśmiecham. Muszę sobie częściej urządzać takie spacery. Mam tylko nadzieję, że nie przypłacę tego przeziębieniem, bo za ciepło to się nie ubrałam. Ah, jak łatwo pleść trzy po trzy. Już nawet unikam mocniejszych słów – to na pewno na plus. Rozmaite rzeczy mogą nas, mnie wyprowadzić z równowagi, ale po co się temu poddawać. W końcu emocje nic zbyt dobrego nie przynoszą.
     Tak sobie pogadałam z Bogiem na tym spacerze. Dosłownie stanęłam na środku niczego – przy krańcu wujka łąki i wgapiałam się w niebo. Kręciłam się wokół osi, bo przecież skąd mam wiedzieć, czy Najwyższy (jakoś miałam mniejsze opory nazywać go wprost Bogiem – tam, na łące) znajduje się na wschodzie czy zachodzie – pomijając fakt, że mam problem z tymi kierunkami. Doszłam do wniosku, że nie potrzebuję miłości, ba, nawet nie potrzebuję życia. Jeśli można coś sobie wybrać z tego uniwersalnego katalogu – proszę bardzo, ja stawiam na spokojne życie i pieniądze dla mojej rodziny. Poświęcenie, co? Tak myślę, że wygląda to trochę na romantyzm – ten klasyczny (oksymoron, ale mam nadzieję, że ktoś będzie wiedział o co mi chodzi). Nie chcę być jednak postacią tragiczną – no chyba, że umrę, to wtedy z definicji się taką stanę. Jeśli jednak dane mi będzie żyć bez większych emocji, spokojnie nie ma sprawy, przeżyję swoje życie. Potrzebuję tylko dwóch, jedynych rzeczy – spokoju i pieniędzy. Na Najwyższego to naprawdę niedużo. Jakby jakiś milion spadł z nieba – no to wtedy bym się uśmiechnęła. Starczyłoby na kredyty, wyprostowanie wszystkich spraw, remont budynku no i wycieczkę dla rodzinki. Ja nie muszę jechać. Widzisz Boże? Jak łatwo mogę zrezygnować z różnych cudów? Wystarczy mi praca, nauka i laptop. Więcej nie potrzebuję.

     Jest już prawie 22. Wypiłam szampana i zjadłam kawałek tortu – 18 najmłodszego. A w międzyczasie oglądałam sobie obrazy. Takie klasyczne malarstwo – realistyczne, średniowieczne, impresjonistyczne, słuchając równocześnie muzyki klasycznej – Chopina czy Mozarta. Taki mam nastrój.

niedziela, 2 marca 2014

Jestem w Nowym Yorku

Ha. Jutro wracam na uczelnię, a dziś tuż przed snem zabieram się za uzupełnianie dziennika. Zdaje się, że uczelnia to jedyne o czym mogę pisać, co sprawia, że pcham do przodu – choć nie tak jak powinnam. Uczelnia zmusza mnie do tego, by się ogarnąć. Lepiej ubrać, umalować, podjąć ten wysiłek i wyjść z domu. Gdy nie muszę tego robić, gdy mam wolne to w zasadzie nic poza fikcją się nie liczy. Dlaczego miałoby? Gdy skończę te swoje wypociny włączę sobie kolejny odcinek CSI New York – jestem na 16 odcinku 7 sezonu. Trochę do końca mi zostało.
     Rozłożyło mnie coś dzisiaj na łopatki. Po raz drugi w życiu zdarzyło mi się wynieść coś prawdziwie wartościowego z harlekina. Niepojęte, prawda? Za pierwszym razem bohaterka za namową mamy założyła zeszyt w którym zapisywała wszystko, co miała zrobić. Dosłownie wszystko – czy chodziło o zdobycie dyplomu czy kupienie bochenka chleba. Ważne było to, by nie zapisywać tylko tych prawdziwie ważnych rzeczy, ale i te najmniejsze – przez to człowiek nigdy się nie zniechęci. Znajdując zdobycie licencjatu pomiędzy wykonaniem telefonu do koleżanki, a kupieniem toniku do twarzy trudno będzie uważać to, za coś mega wielkiego – tylko kolejną rzecz, którą wykonam. Prosto.
     Dziś było to jedno zdanie: „Klient, który niczego nie kupił nie jest stratą czasu, ale inwestycją na przyszłość”. To tak cholernie oczywiste, ale ta myśl mnie po prostu uderzyła. Od dziś zupełnie inaczej będę na wszystko patrzeć. To takie głupie i oczywiste. Muszę to sobie wryć w swój durny czerep.

     Byłam dziś u babci – dalej leży w szpitalu. Wczoraj też byłam. Mama starała się w tym tygodniu załatwić z lekarzem trzytygodniową rehabilitację. Facet jednak powiedział, że w babci przypadku niewiele ona da. Że tu nie mówimy o trzech latach, a trzech miesiącach – nie ma zatem podstaw do przyznania takiej rehabilitacji. Babcia odchodzi a ja… ja znajduję się w NYC. Siedzę właśnie na ławce w Central Parku, na uszach mam słuchawki, obserwuję ten żywy świat i czuję powiew wiatru na twarzy. Jestem w Nowym Yorku.

Zapraszam!