piątek, 28 listopada 2014

mrok

     Jest we mnie mrok. Z każdym dniem coraz więcej. O ile więcej nie wiem. Wiem, że na pewno go nie ubywa. Czy chcę to zatrzymać? Czy potrafię? Czy to się opłaca? Gówno mnie obchodzą inni. Mam w dupie głodujące dzieci w Afryce, mam w dupie staruchów, mam w dupie bezdomnych i bezrobotnych. Chuj mnie obchodzi wasze życie? Mi jedynie zależy na mamie, tacie, rodzeństwie. To moja rodzina. To jest to, co się liczy. Żadna sprawiedliwość. Jej nie ma. Sprawiedliwość nie istnieje. Bóg wcale sprawiedliwy nie jest. Bóg jest masochistą, sprawia mu przyjemność patrzenie na ból i cierpienie. Jeśli ktoś się o nie prosił, bo ćpał, albo pił, a teraz umiera na wątrobę – jego wybór. Ale nikt z nas nie prosił o podpalenie, nikt z nas nie prosił o chorą babkę. Mam w dupie innych.
     Wyklarowała mi się pewna zasada, bardzo prosta do wprowadzenia w życie. Przejmowanie się tylko sobą (ja myśląc o sobie, mam na myśli swoją rodzinę – to nasza całość), robienie wszystkiego po swojemu, nie oczekiwanie niczego od nikogo i nie krzywdzenie innych. Piękne, prawda? Tylko kurwa dlaczego wszyscy ludzie tak nie myślą? Po chuj wojny, kontrola ludzi, przyjmowanie łapówek? Po chuj? Nie widzę wokół siebie dobrych ludzi. Widzę pasożyty, widzę płazy, prześlizgujące się po życiu. A reszty nie znam, bo co mnie obchodzi reszta? Nabrałam przekonania, że największym dobrem na jakie może się zdobyć człowiek jest niekrzywdzenie innych. Żadne zbieranie korków dla niepełnosprawnych dzieci, żadne wyjazdy „lekarzy bez granic”. Po co to? Ci ludzie, bez pomocy innych by dawno wyginęli. Selekcja naturalna, najsłabsze jednostki wyeliminowane, ewolucja nabiera pozytywnych konotacji. Ja bez dzisiejszej medycyny też byłabym martwa, po tych swoich przygodach z wyrostkiem robaczkowym. Ale co tam ja. Nigdy przecież nie przywiązywałam wielkiej wagi do swojego życia. Szkoda tylko, że nie okazuję tym, na których naprawdę mi zależy, tego o czym tu tak łatwo piszę. Ale nie potrafię. Czasem może zdobędę się na jakiś gest, ale… Do rodziców już dawno nie powiedziałam prostego „kocham was”. Okazać im to, chociażby przez większe zaangażowanie się nie potrafię. A przynajmniej nie potrafię się zaangażować na dłuższy czas.
     Przeczytałam powieść Zofii Urbanowskiej – „Księżniczka”. Może czasem rzeczywiście za bardzo tendencyjna, jednak takie najprostsze prawdy, prawdy pozytywistyczne i szlachetne potrafi przekazać, co z tego, że robi to w niezbyt wysublimowany sposób. Ważne, że książka tak na mnie działała, że co chwilę płakałam. Podziwiałam bohaterkę, jej hart ducha, jej oddanie rodzicom. Podziwiałam jej opiekunów, szlachetnych do szpiku kości, ludzi pracy, dokładnie takich jak moi rodzice. Gdybym przeczytała tę książkę jako nastolatka, być może coś by się zmieniło. A dziś, choć podziwiam tych bohaterów, to po prostu nie zdobyłabym się na taką postawę jaką oni przyjęli. To też ciekawe, ironiczne – brak na to słów, że pod koniec książki, gdy wszystko już się im zaczyna układać, jakiś skurwysyn w ramach zemsty podpala im magazyn ze wszystkimi nasionami, i do tego upada zakład, z którym współpracowali. Tracą wszystko. Zdobyli wiele od zera, a w jednej chwili za sprawą jakiegoś pierdolonego zwierzęcia wszystko się wali. Brzmi znajomo? Tak ryczałam, że może nawet siostrę obudziłam. To książka pozytywistyczna, tendencyjna. I choć zakończenie wydaje się naprawdę podnosić na duchu, że to nie ważne, że zrobimy to samo jeszcze raz i to jeszcze szybciej, bo wiemy i potrafimy więcej. Kogo stać na tak dojrzałą postawę? Mnie nie.
     Jedyne co potrafię to złościć się i wściekać. Co z tego, że nawet wiem, że to nie najmniejszego sensu. To zdaje się być jedynym co mogę. Ah, no i jeszcze zatracanie się w fikcji. W tym jestem niezmiernie dobra. Ale jestem tak wściekła, że do głowy mi przychodzi myśl Machiavellego – „trzeba być przeto lisem i lwem”. Skoro ta moja wspaniała teoria o nie krzywdzeniu innych nie działa w tym pieprzonym świecie, to dlaczego ja miałabym mieć jakieś skrupuły? Każdy bierze co chce, niezależnie od ceny.
     Nom, jak już pisałam – otacza mnie mrok.

sobota, 8 listopada 2014

już nawet nie wiem czy chcę

     Jak niby mam mieć życie? Wciąż wegetuję. Z jednego dnia na drugi. Nawet studiom nie poświęcam tyle uwagi, co zwykle. Odpuszczam sobie. Żyję serialem. Tym razem wróciłam do „90 210”. Ok., często przypomina mi to „Modę na sukces”, każdy śpi z każdym (no prawie). Ale przynajmniej mają w sobie jakieś emocje, coś ich otacza. A ja? Wciąż sama. Sama ze sobą. Chyba coraz mroczniejsza, tak mi się czasem wydaje. Ja po prostu… Sama nie wiem. Powinnam się ogarnąć. Szkoda tylko, że mi się nie chce. I już nawet nie wiem czy jest po co się ogarniać. Zbudowałam wokół siebie mur, zarówno dosłownie jak i w przenośni. Czy mam dla siebie nadzieję?
     Nie wiem co mogłabym, co powinnam zrobić, by ktoś mi tak zaśpiewał:

poniedziałek, 13 października 2014

z analogii literackich...

     Czasem mam wrażenie, że niektóre książki, opowiadania, wiersze powstały specjalnie dla mnie. To tak jakby ktoś inny potrafił wyrazić dokładnie to, co czuję. A czasem niedokładnie. Ale często tyle wspólnych cech odnajduję z jakimś bohaterem. Tak czytam i przeglądam tom „Pierwsza miłość”. W „Do rana daleko” odnajduję Olę. Mnie nikt nie molestował w dzieciństwie, w przeciwieństwie do niej mam oboje rodziców i rodzeństwo. A jednak…
„"Spraw, Panie, abym przestała być dobra, abym wyzbyła się tej dobroci, która jeszcze jest we mnie. Spraw, Panie, abym wyzbyła się strachu. Tak długo się nim karmię, że to powinno mi się znudzić. Dobry Panie, wystarczy, że Ty jesteś dobry. Uczyń ze mnie kamień, gładki lub chropawy, wszystko jedno, ale kamień, który można kopnąć, wyrzucić, i nie będzie to miało dla niego żadnego znaczenia, bo jest kamieniem. Niech stanę się kamieniem, którego można rozłupać, podzielić na części. Niech stanę się bezwzględna w swojej kamieniowatości i nieczuła. Do tego stopnia nieczuła, że nawet kamienowana innymi kamieniami, nie poczuję bólu - modliła się Ola w małej i pustej osiedlowej kaplicy."
     Te słowa… To postanowienie i staranie się Oli o nieangażowanie się w żaden związek. Podziwiam ją. Potrafiła przywabić do siebie chłopaków, potrafiła cieszyć się ich towarzystwem i spławiać ich, gdy starali się niewygodni. Cóż, ona nie była gruba.
     A Dorota z opowiadania „Po nitkach babiego lata”? Czy moja cholerna przygoda z p. nie była „szyta na nitkach babiego lata”? Pal licho, że spotykałam się z nim w inną porę niż późne lato. Ja byłam jednak na tyle mądrzejsza (albo o tyle grubsza?), że nie poszłam z nim do łóżka. Więc może w ten sposób patrząc mój ból powinien być trochę mniejszy? Chłopak, w którym zakochała się Dorota również przestał się odzywać, tak bez wyraźnego powodu. Czy ona za bardzo mu się zarzucała? Czy ja za bardzo narzucałam się p.? Dorota miała przynajmniej odwagę, starała się, poszła do domu łobuza. Ja? Ja nawet nie wiedziałam gdzie p. mieszka, nigdy u niego nie byłam. Nie wiem jak ja przetrwałam p. Jakoś mi się udało.
     W „Romeo zjawi się potem” bohaterka Justyna… Doskonale rozumiem jej wrażliwość, zachwycanie się Szekspirem. Jej pragnienie „usychania z miłości”. Z tym, że w przeciwieństwie do mnie, znalazła swojego Romea. Nie wspominając o tym, że musiała zajmować się chorą, niepełnosprawną babcią. W niej jednak z tego powodu nie było złości, a pogodzenie z losem…
     Mateusz z „Westchnień jak morskie huragany”… Kto się nie kochał w nauczycielu/nauczycielce? To takie często spotykane i oklepane. Są jednak nauczyciele, Ci młodzi, pełni jeszcze energii. Tacy, którym zależy. W liceum był to profesor od fizyki. „Kochałam fizykę, ale była to miłość nieodwzajemniona”! Dodawało mi skrzydeł to, że swoją prezentacją o Wielkim Zderzaczu Hadronów potrafiłam zaimponować profesorowi. Czy jednak TAKI świetny, przystojny facet zwróci uwagę na szarą pulchną dziewczynę, trzymającą się na uboczu? Tym bardziej, że jest żonaty? Ah, może nie było to tak jaskrawe uczucie, jak w przypadku Mateusza do Marzeny, nauczycielki języka polskiego, ale jednak było… Może trochę pomogło mi przetrwać liceum? Sama nie wiem. Na studiach… W Łodzi, no nie, to nie była miłość, ale taki ogromny szacunek i podziw do doktora, który potrafił z nami rozmawiać o wszystkim na zajęciach. Jego zajęcia nie były szablonowe. Jamby, amfibrachy, anapesty i inne oktostychy zapamiętywaliśmy ustawiając się na środku sali i podnosząc ręce na oznaczenie akcentów. Dzięki niemu zaczęłam czytać „Uważam Rze” (dopóki nie zdjęli Lisieckiego). Odkryłam wtedy tę „drugą wersję” serwowanych nam w TVN i Polsacie wiadomości. To człowiek, który przy twardym stąpaniu po ziemi, potrafi się od niej oderwać i pisać i wydawać wiersze. Potrafi się rozwijać.
     A facet, z którym mamy zajęcia z dziennikarstwa? Totalnie zakręcony i zagubiony. Czasem zbyt otwarty, ale przez to jednak szczery. Też karmi nas publikacjami Frondy. (Więc może mam po prostu słabość do facetów o prawicowych poglądach? :D) Tylko to też nie miłość. Czasem jest zbyt wredny, to pozwala na zachowanie dystansu. Mimo to, szanuję go (dopóki nie odwali następnego kankana). Ah, no i jest niższy ode mnie, to też na minus. :D
     Skoro już tak piszę o opowiadaniach Marty Fox, to czemu nie o jej powieści. Powieści „Magda.doc”, to była pierwsza jej książka przeze mnie przeczytana. Czytałam ją akurat w momencie gdy nie zbyt dobrze dogadywałam się z mamą, podobnie jak tytułowa Magda. Ja nie zaszłam w ciążę z popularnym chłopakiem ze szkoły. Uchroniła mnie przed tym otyłość czy nieśmiałość? Bo przecież takie jak my, dziewczyny nieśmiałe, zaczytane w książkach, wrażliwe, posiadające niską samoocenę potrafią przylegać do takich DonJuanów. Szukać u nich wsparcia, co się kończy źle. Choć nie miałam takiego powodu jak wcześniej wspomniany Mateusz, czy Magda, która była w widocznej już ciąży, też nie poszłam na „ostatni dzwonek” trzecioklasistów w liceum. To po prostu nie było moje miejsce. Ukończenie liceum i zdanie matury było jedną z najlepszych rzeczy, które mi się przytrafiły. W pewnych miejscach po prostu nie potrafię się odnaleźć. Tak samo jak na UŁ.
     Ważne jest jednak szukanie, prawda? Samo dążenie. Ja wiem, gdzie chcę dążyć, tak mniej więcej, cele krótkoterminowe, używając samorozwojowego slangu mam ustalone. Nie wiem jednak nic ponadto. Odpowiedzi szukam więc w swoich książkach. A doktorka na zajęciach z literatury współczesnej dziwiła się, że znamy Martę Fox. Podziwiam tę autorkę. Taką polską szarą rzeczywistość potrafi ocieplić. Taką naszą „złą polską młodzież” potrafi zrozumieć. Może nawet lepiej niż oni my sami.
     Skończyłam artykuł o Malali. Może wstawię go na obserwatorkę? Byłam też dziś w banku i pozałatwiałam różne sprawy. Napisałam też ofertę dla klientki i protokół odbioru dla klienta. Ciągle jeszcze ucieka mi ten czas. Mogłam, mogę więcej.
     W domu wciąż zimno. Tata całe popołudnie latał po całym domu z braćmi i poprawiali, wiercili, montowali rury do nowego pieca.
     Pisząc słucham, raz po raz, piosenki, utworu, Moniki Urlik – Nie wie nikt. Czysta poezja. Wstawiłam ten utwór na fb, ale zaraz z niego wyszłam. Boję się, że C. znów się odezwie. A co ja powiem? Na gg za to czekam, czekam jak nigdy, aż ten tajemniczy numer się odezwie. Może jednak to nie p. A jeśli? Miałabym ochotę walnąć go w twarz, zezwać, skopać. Kazać mu się odpierdolić. Czego on jeszcze miałby ode mnie chcieć? Nie, to nie on.
     W jakiejś starszej polskiej piosence wychwyciłam słowa „cierpliwy jak papier”. Cóż, dziś i komputer, klawiatura, a może ekran (nie wiem, które z tych słów mogłoby brzmieć dostojnie) też jest cierpliwy. Przyjmie wszystko. I uśmiechy i płacze. I brednie i westchnienia filozoficzne. I wzloty i upadki. W tym roku, w tym pliku, wstukuję właśnie słowa na 51 stronę. Czcionką dwunastką, bez tych koszmarnych interlinii. Prawie 24 tysiące słów. A na pracę z dziennikarstwa ledwo wydusiłam z siebie 600 słów.
„tylko życie tak krótkie jest, dużo daje i dużo odbiera”….


P.S. - Takie pytanie. Niby piszę tylko dla siebie, a jednak chciałabym wiedzieć... Czy dobrze się mnie czyta? :)

niedziela, 12 października 2014

niepokój

     To właśnie czuję. Ani się nie zmniejsza, ani nie rośnie raptowanie. Tylko czai się gdzieś z boku, jednostajnie. Nie wiem czy to z powodu wczorajszej rozmowy z C. (nic już później do mnie nie napisał), czy dlatego, że ktoś do mnie napisał na gg i no nie wiem tego na pewno, ale coś czuję, że to p.. A może sobie to ubzdurałam? A może ten niepokój to wina opowiadań Marty Fox? „Do rana daleko” i „Po nitkach babiego lata”? Zebrane w tomie „Pierwsza miłość”, który dostałam od mamy na 13 urodziny. „Do rana daleko” daje nadzieję. „Po nitkach babiego lata” ją odbiera. Czuję się jakbym była na jakieś krawędzi.
     Czytałam dziś Iwaszkiewicza – wiersz z tomiku „Lato 1932” zrobił na mnie największe wrażenie:

XXXVII

Ja tylko tak udaję,
Że się nocy nie boję,
Kiedy w moim pokoju
Przed czarnym oknem stoję.

Aby spojrzeć na niebo,
Siłą przymuszam siebie –
I widzę straszne obłoki
I straszne gwiazdy na niebie.

I drzewo takie czarne,
Co rośnie niedaleko,
Gdy schowam się do łóżka,
Zostaje pod powieką.

Przyciskam się do piersi
Twojej, gdzie serce śpiewa,
A w nim prawdziwe szemrzą
Spokojne noce i drzewa.

     Więc może ten niepokój wziął się z tego wiersza? Pragnienie kogoś kto dałby mi te „spokojne noce i drzewa”. Iwaszkiewicz znalazł tę osobę (nie piszę, że kobietę, ponieważ, ot ciekawostka, najprawdopodobniej był gejem, albo biseksualistą). Moje serce nie śpiewa, trochę mu do tego daleko. Jak bardzo daleko?
     Cały dzień łażę po domu i nic specjalnego nie robię. Ok., opracowałam sobie kazanie na dzień św. Katarzyny, ale tekstu na dziennikarski warsztat językowy jeszcze nie skończyłam. Korzystam z kilku źródeł by napisać tekst i bardzo się staram by nie popełnić najmniejszego plagiatu, z polskich stron wyciągam tylko informacje. Wolę chyba jednak korzystać z artykułów BBC i Timesa, zawierają więcej informacji. By dogonić w długości tekstu S. muszę napisać minimum jeszcze raz tyle. Powinnam wziąć się w garść.
     Mama wczoraj przywiozła „OrbiTraca”. Próbowałam trochę na nim ćwiczyć gdy byłam sama w domu. Kolana tak mnie bolały… Wcale nie mam siły na tym ćwiczyć. Myślę również o wprowadzeniu dwóch rzeczy w życie… Stałe pory posiłków. Trochę mnie to przeraża, bo przecież dwa razy w tygodniu wstaję przed 6. Więc nawet w niedzielę musiałabym zrezygnować ze słodkiego wylegiwania się łóżku. Dzisiaj tak sobie leżałam do 10… Kto nie lubi tak sobie leżeć? Pełny relaks. ;) Związana trochę z tymi stałymi porami posiłków jest 12-godzinna przerwa w jedzeniu. Obejrzałam filmik dziewczyny z Azjatycki Cukier, mówi ona o tym, że dzięki temu dajemy odpocząć swojemu organizmowi, przetrawić wszystko itp. Itd. Te stałe pory posiłków.. 15-minutowa różnica to chyba niedużo, ale godzinna już na pewno. Pomyślę. Małe kroczki, co?

Chris Daughtry – What about now

nie wierzę

     Ja nie mogę. Po prostu nie. Nie wierzę. Nie dociera to do mnie. Nie wiem co myśleć, myślę za dużo. Trzęsę się – nie wiem czy to ze zdenerwowania czy z zimna. Właśnie pisze do mnie C., kolega z gimnazjum. C., nie B.. Na tym całym fejsie. Ja nie wiem. Nie chcę ryzykować. Boję się sparzyć. Wycofuję się, jak to rak. 
     Na początku zdziwiłam się w ogóle, że napisał. Wymienialiśmy smsy, ale to dawno, kiedy „spotkaliśmy” się na fun skanie. Tym razem nie skończyło się na „co słychać”, hahaha. Tym razem propozycja spotkania. I pytanie, czy „przytulanie i buzi” będzie w porządku. A teraz przyznałam się, a owszem, że jestem dziewicą. Nie, nie żartuję panie C.. 
     Naprawdę źle o sobie myślę. Gdy wyszedł z propozycją spotkania pomyślałam sobie – może jakiś zakład (wiem, z kim trzymał przecież), albo za dużo wypił (dzisiaj ten mecz, który nota bene wygraliśmy). Bo przecież kto normalny chciałby się spotkać ZE MNĄ. Tak po prostu? Nikt. No właśnie. 
     Poza tym taka desperacja od niego bije. Koniecznie jutro chce się spotkać. Piszę, że mam naukę i babkę. On nie uznaje tego za wystarczający argument. Nie wymyślam, siostra sobie wybywa, mama też. A chłopaki pampersa babce nie zmienią, Lol. Cud się też nie stanie, by konkubina wujka się nią zajęła. 
     Mam w głowie tylko „kurwa”, „ja pierdolę”, „nie wierzę”. To chyba nie świadczy o mnie najlepiej, ale i tak się hamuję, bo bluzgami jakoś nie rzucam w tym wpisie. 
     A miałam sobie pisać o Malali, która dostała w tym roku Pokojową Nagrodę Nobla. Miałam wspomnieć coś więcej o meczu Polska-Niemcy, który wygraliśmy 2:0. To nasz pierwszy mecz w historii, w którym wygraliśmy z Niemcami. 
     Wycofałam się. Zamknęłam przeglądarkę. 
     Kurde, poza tym nie chcę w ten sposób. Z p. – historia jaka była, taka była, ale on przynajmniej nie wspominał o „przytulankach” i „buziach”. Wydaje mi się, ale może się mylę, że to się robi, jeśli są „warunki”, więc po co o tym pisać? Ustalać, z góry? Ja tak nie lubię. Wiem, że można i w sieci spotkać facetów i rozmawiać z nimi zwyczajnie, nie o seksie, tylko o zainteresowaniach, polityce nawet. 
     Ale pewnie to ze mną jest coś nie tak. Bo co ja mogę wiedzieć? 
Dawid Podsiadło – Nieznajomy

czwartek, 9 października 2014

...ja trwam...

     Ja wiem, wiem, że ze mną jest coś nie tak. Nie tylko dlatego, że widzę i słyszę rzeczy, których nie powinnam. Było to jednorazowe (póki co, haha). Ale ja się tak boję przebywać w tamtym domu. Każdą jedną wizytę przypłacałabym kolejnym i kolejnym atakiem histerii (??). Ale się wyłączam. Tę umiejętność perfekcyjnie opanowałam. Brakuje mi tylko umiejętności panowania nad wyrazem twarzy – jestem przecież otwartą książką, ale to nic, tego mogę się nauczyć. W tym domu, gdzie leży babka nie myślę, wyłączam myślenie. Skupiam się na pojedynczych czynnościach: wstawić wodę, wstawiam wodę, naszykować herbatę, biorę kubek i robię to, pozmywać naczynia i każdą pojedynczą rzecz myję skupiona na tym co robię. Na babkę nie patrzę, na synusia, który łaskawie się pojawi, żeby położyć własną matkę, nawet nie patrzę. Nic nie mówię. On zresztą też nie. „No mi to się dopiero trafił chrzestny”, taa, miałam rację. A może to nie moja „umiejętność wyłączania się” tak działa, tylko czerwona nitka, na lewym nadgarstku zawiązana na siedem supełków przez mamę? A może pomaga mi
     Oprócz tego nie panuję nad sobą, nad jedzeniem. Taki nawyk – gdy nikogo nie ma w domu, przeglądam wszystkie miejsca, w których zazwyczaj się trzyma słodkości. A dzisiaj, znalazłam, a jakże pudło z cukierkami. A pewnie, wpierdoliłam z dwadzieścia, a może więcej. O mały włos, a bym się zmusiła to wymiotowania. W zamian pogoniło mnie do łazienki. Lol.
     Nawet nie potrafię napisać wszystkiego, co mam w głowie jednym ciągiem, tylko robię sobie przerwę. Ciach, już godzina od otwarcia Worda minęła.
     Zastanawiam się nad sobą, tak myślę i marzę… Dziś oglądałam odcinek „Czarodziejek”, w którym Phoebe odbywała podróż w swoją przeszłość wraz z kupidynem (ah, ta bajkowość). Bohaterka była „zablokowana” na miłość, nie dopuszczała jej do siebie. Kupidyn pomagał jej zrozumieć dlaczego. Co tu się dziwić, skoro co jedna historia, to lepsza – facet, który musiał umrzeć (jakaś umowa ze Starszymi), faceci, którzy okazywali się demonami, i Cole… Niemalże wcielenia diabła. Ja takich przeżyć nie mam. Tylko jedno wielkie rozczarowanie. Czarowanie słowami, to nie to samo, co czarowanie czynami, prawda? Zresztą i tak go nie kochałam. A kupidyn przypominał Phoebe tę „iskrę”, ten magiczny moment, skrzyżowanie spojrzeń, elektryzujący dotyk. To mit czy prawda?
     A w busie, gdy wracałam dziś do domu, obiecałam sobie. Obiecałam, że koniec z fastfoodami, tłustym żarciem. Myślałam także o mamie, o tym, że powinnam jej więcej pomagać. Więcej rozmawiać z babcią z Głogowa. Bo z kuzynami z W. to już nie. Gdyby nie to, co powiedzieli o podpaleniu… Ale teraz to byłoby zwykłe narzucanie się, zaczęliby się zastanawiać może, czy nie chcę kasy, albo cholera wie czego. Litości też nie chcę. Myślę, że na naprawę stosunków z rodziną z W. jest już za późno. Zbyt wiele mleka się wylało. Nie wiem jak rodzice, ale ja już nie patrzę na nich z naiwnym podziwem (a tak kiedyś było), czy jakimiś ciepłymi uczuciami. Rozumiem, że ciotki, wujkowie, mogą sobie pieprzyć głupoty, ale ich dzieci, moi kuzyni, aż tak bardzo ich my nie obchodzimy? Nie napiszą jak się trzymamy, co słychać, nic. A co ja bym zrobiła na ich miejscu? Nie wiem. Nie myślę, nie będę też płakać.
     Jestem zmęczona. Ale zamiast walnąć się na łóżko marudzę przed tym kompem. Mam ochotę pooglądać nowe odcinki swoich seriali, ale o wiele pożyteczniejsze byłoby poczytanie o ideologii galicyjskiego pozytywizmu…



środa, 8 października 2014

zamyślona, wymyślona, przemyślona

     Ja wiem, że każdy ma swoje problemy. Nie urodził się taki człowiek, który ma wszystko. Szczęśliwy jest ten, kto potrafi docenić, kto potrafi być wdzięczny za to, co już ma. Ja mam wiele. Rodzinkę. Równie kochaną co wkurzającą ;). Zdrowie, a przynajmniej dwie nogi, dwie ręce i działającą głowę. Podobno ładny, „radiowy” głos. Dom, własny pokój, firmę. Studia, trochę znajomych. Zamiast narzekać powinnam to doceniać i doceniam. Widzę, o ile trudniejszą sytuację ma A.. Widzę w TV, tych tragicznie otyłych ludzi, którzy nic koło siebie nie zrobią. I doceniam to, co mam. Doceniam siebie.
     Ale, musi być „ale”, zawsze jest ta rysa na szkle jak w piosence Urszuli. Jestem sama. A nie chcę być. Rozglądam się, cholera, rozglądam. Tyle jest brzydszych, grubszych czy głupszych dziewczyn ode mnie, które kogoś mają. Może dlatego, że są lepszymi ludźmi ode mnie? Hahahaha. Ci źli to dopiero potrafią się w życiu urządzić. Jak koleżanka z LO, która (skądinąd młodszemu) chłopakowi potrafiła grozić, że się zabije, jeśli on do niej nie wróci. Ja aż taką desperatką nie jestem. Pff. W ogóle nie jestem desperatką.
     Próbowałam, tak, próbowałam, na tych wszystkich portalach, na tej całej czaterii. Ale jestem rakiem, mam talent do wycofywania się. Więc wycofuję się zanim jeszcze dojdzie do spotkania. Zresztą, jak można szukać sobie kogoś w ten sposób, jeśli nie jest się do tego przekonanym? Ja nie jestem. Skoro przez ponad 22 lata nie spotkałam swojej „bratniej duszy”, to niby dlaczego miałabym ją spotkać na cholernym czacie? Ha.
     Powoli staję się mistrzynią w wymyślaniu, ba, przeżywaniu scenek. A to, spotykam sobie kogoś, gdy jestem z dziewczynami na pizzy. A to napotykam się na D. z gimnazjum… A to po prostu leżę w ramionach faceta „bez twarzy”, ale czuję się tak super bezpiecznie. Jak można tęsknić za czymś, czego się nie zaznało?
     Może bym tak wróciła na ziemię. Rano pani doktor przypomniała mi o ogromie pracy, jaka czeka mnie przy licencjacie. Rozmawiałam z nią na zajęciach prawie godzinę. A. nie poświęciła tak dużo czasu, czy dlatego, że A. nie miała nic do powiedzenia, czy też brakło weny pani doktor, nie wiem. Te rozmowy z nią o pracy, są naprawdę dobre. Rozjaśnia mi się w głowie, nawet nabieram takiej energii, by usiąść przy pracy i posprawdzać, przeanalizować to, o czym rozmawiałyśmy. Dziś miała dobry humor, dobrze się z nią rozmawiało. Myślę, że jestem zadowolona, że dobrze trafiłam (trafiłyśmy, my wszystkie) na promotorkę. Co prawda nie zawsze zachowuje się w porządku, ale chyba można to przecierpieć, jeśli ma się pewność, że dobrze nas prowadzi. Tak myślę. Czy będę tak myślała, gdy następnym razem z czymś wyskoczy? Eh. Nie ma normalnych ludzi;).
     Po seminarium miałyśmy (na zajęciach dzisiaj byłam tylko ja i A.) 4,5 cudownych godzin z gramatyką i stylistyką historyczną. Na koniec to już zlewały mi się schematy na tablicy. Głowę mi rozsadzało od tych palatalizacji, aorystów, imperfectów, słowiańsko-starocerkiewnych deklinacji…
     Nie wiem czy będę kontynuować studia. Chciałabym, uwielbiam to robić, odkrywać, analizować, dowiadywać się nowych rzeczy. Tyle tylko, że boję się planować. Skąd ja wiem, co przyniesie jutro, a co dopiero myśleć o następnym roku. Pomyślałam sobie jednak, że warto sobie zostawić furtkę. A żeby to zrobić, muszę z siebie dać wszystko, a nawet więcej. Zdobyć jak najwyższą średnią, napisać pracę lepiej niż umiem, obronić się na 5. Zrobić wszystko, dać z siebie więcej niż myślę, że mnie stać.
     Lol, pierwszy semestr najniższa średnia – 3,97. Drugi semestr 4,12 trzeci semestr 4,13, czwarty 4,71. Tendencja wzrostowa, hahaha. Nic, tylko utrzymać ten wzrost. Przedmioty, poza historyczną gramatyką nie są złe. Trochę gorzej z wykładowcami. Ale myślę, że potrafię wyciągnąć wysoką średnią, potrafię zdobyć świetne wyniki.
     Z literatury dla dzieci i młodzieży nie powinno to być takie trudne. Zaczęłam dziś czytać „Księżniczkę” Urbanowskiej. Zajęcia jakoś dziś też zleciały, pomimo, że były do 18.

     Piszę prawie godzinę. Za dużo było tego dzisiaj, myślę bardzo wolno. A właściwie, to już wcale nie myślę. Włączyłam sobie folder z muzyką „soft pop” i odpływam z Lady Antebellum, Hurts, Ellie Goulding, Alyssą Reid… 

poniedziałek, 6 października 2014

Z Linkin w tle

 Mam ogromną ochotę wczołgać się pod kołdrę i zapomnieć o całym świecie. Byłoby mi wygodnie, ciepło, bezpiecznie i blisko snu, tej jedynej rzeczy, któ®a daje zapomnienie. Cóż, innej pozwalającej na to nie zamierzam szukać. Dragi, alkohol… Nie, dzięki.
     Niech już nam dostarczą ten nowy piec, na dworze robi się zimno, teraz siedzę w bezrękawniku, ale i tak mi zimno. Idę po dodatkową bluzę.

     Wow, w bluzę z gimnazjum jeszcze się mieszczę. Jest może za krótka trochę, ale przecież urosłam. Znów mam się użalać na swoją wagą? 140kg. Ohyda. Kwalifikuję się jako otyłość kliniczna, czy jeszcze nie? Nawet nie mam ochoty sprawdzać.
     Ja pierdolę. Słucham Linkin Park na yt, a tutaj leci dziecinna muzyczka z reklamy jogurciku Nestle.
     Mogłabym tylko narzekać, ale po co?
     Zmarła aktorka Ania Przybylska. Złotopolscy i kilka pełnometrażowych filmów. Jakiś rok chorowała na raka trzustki i wczoraj odeszła. Oczywiście większość fanpage’y, które śledzę na fb musiała podać informację o jej śmierci, a dziś pojawiają się o wiele bardziej rozbudowane artykuły. Ktoś chce zarobić na jej śmierci – zakładając jej fanpage i zbierając „lajki”, ktoś w informacji o jej odejściu reklamuje osiedle. Inni… Inni piszą o tym, że zostawiła trójkę dzieci i piszą o wpływie jaki to ma wpływ na nie. A ja tak patrzę na jej zdjęcia i myślę sobie, że była naprawdę piękną kobietą.
     Wspominałam wcześniej, że zaczytałam się z powrotem w przeszłości. Przeglądałam jednak tylko wpisy do gimnazjum, choć później, w liceum zaczynam prowadzić dziennik w komputerze, mam jeszcze pojedyncze zapisane kartki na zajęciach w LO. I nie są to dobre wpisy. Najchętniej chyba spaliłabym je wszystkie, ale moich wspomnień to nie zmieni, ani nie wymaże. Zostawię je, tak jak te pliki. Może kiedyś znajdę w sobie na tyle motywacji, nabiorę tyle dystansu by przeczytać to wszystko ze spokojem. Bo dziś nie mogę, nie potrafię. Co tu mówić o koszmarze liceum, gdy koszmar pożaru przeżywam, przeżywamy, każdego dnia. A wracać do tych emocji, do tych myśli?
     Gimnazjum, choć miałam niezłą przeprawę ze swoimi koleżankami, widzę, wiem, że nikomu, że żadnej z nich wtedy nie ufałam. Nawet nie wiem czy dziś ufam. Z tym, że kiedyś widziałyśmy się codziennie, a teraz np. z taką K. nie rozmawiałam, łaaa, dobrych kilka lat, albo drugą K.. Mogłabym o obu powiedzieć, że zadzierają nosa, że gdy ja próbowałam utrzymać kontakt (a próbowałam) mnie zbywały. A ja, jak można zauważyć, nie jestem typem osoby, która się narzuca. Jakoś jest. Jakoś było. Okropnie chce mi się śmiać z niektórych wpisów. Z niektórych wstyd mi za samą siebie. Ale to wszystko już minęło. Podobnie jak koszmar liceum, minęła także Łódź.
     Powoli również mijają trzy lata licencjatu w P. Jakieś podsumowanie? To chyba jeszcze nie czas na to. Przez pół roku, może się wiele wydarzyć, prawda?
     Moje życie… Chciałam napisać, że nigdy nie zależało ode mnie. Czy to prawda? Czy mogłam poradzić sobie ze swoją „pozycją społeczną” w gimnazjum? Czy mogłam bardziej się przykładać do nauki, albo do pracy w domu?
     Czy miałam wpływ na zachowanie się wobec mnie licealnej klasy? Nie widzę dziś tego. Nawet jeśli coś mogłam zrobić, to zwyczajnie nie miałam na to wtedy siły. Zresztą i teraz, choć uważam, że nabrałam trochę pewności siebie, to teraz też bym sobie nie poradziła. Wystarczy, że przypomnę sobie swoją niezręczność wobec ludzi z samorządu. A czy z A. i S. dogaduję się między zajęciami? Niby tak, ale mam wrażenie, że choć poruszamy najrozmaitsze tematy, to i tak jest między nami pewien dystans.
     A tak, wzięło mnie na analizowanie samej siebie. Po raz milionowy. Cóż, skoro moje życie nie składa się z ekscytujących wydarzeń (te zdarzają się raz na 10 lat, Lol)… Moje życie składa się z myśli. Nie wiem jakbym sobie z nimi radziła gdyby nie pisanie. Moja osobista terapia. Po co wydawać kasę na psychologów i psychiatrów?
     Nie wiem, co powinno się zdarzyć bym te swoje myśli przeniosła na prawdziwą pracę. Gdy próbuję za każdym razem polegam. A przecież od tego zależy moje życie. Na Kasprowym Wierchu to było namacalne, spoglądałam w dół i wiedziałam, że mogę zginąć jeśli nie wezmę się w garść. I wzięłam się w garść. Nikt mi w tym nie pomógł. Nie dość, że przeżyłam, to jeszcze zdobyłam tę górę. A nie mogę się zdobyć na posprzątanie w sklepie, częstsze chodzenie do babki, pisanie pracy licencjackiej. Ah.
Linkin Park


środa, 20 sierpnia 2014

sama

     Ja… Ja wciąż poszukuję. Nie znam odpowiedzi na wiele pytań. Nie mam pewności. Nie mam wyrobionych poglądów. Nie wiem niczego o swojej przyszłości. Nie znam wielu wydarzeń z przeszłości. Nie wiem czy aborcja to dobra, czy zła rzecz. Z jednej strony kobieta powinna mieć prawo do decyzji, co zrobić ze swoim ciałem. Z drugiej, ciąża, to nowe życie. Zapobieganie jej środkami antykoncepcyjnymi nie wydaje się być tak drastyczne. To jak branie witaminy c, by się nie przeziębić. A jak z karą śmierci? Czy można decydować o śmierci osoby, która podjęła już taką decyzję za innych? Czy istnieje przyjaźń? Czy istnieje miłość? Nie znam odpowiedzi. Chciałabym ją poznać. Jeśli nie, spoko, jeśli te uczucia nie są mi pisane, nie ma sprawy, znajdę sobie coś, jakiś cel. Tylko chciałabym wiedzieć. Bo teraz tkwię w zawieszeniu, w marzeniach. Czekam na coś, czego nawet nie jestem pewna czy się wydarzy. Chyba nie o to powinno chodzić w życiu.
     Jak mogę mieć klarowne poglądy, skoro nie znam samej siebie i nie znam swojego życia? Czy mogę oczekiwać od innych zrozumienia? Skoro uważam się za lepszą od innych, za mądrzejszą. Co mam ze sobą zrobić?

     Niebycie. Tu tkwię. Sama. Ze swoimi myślami.

niedziela, 17 sierpnia 2014

when I look to the sky

     Nudzę się? Nie, to nie to. Jestem zmęczona? Może trochę. Mam ogromną ochotę walnąć się na łóżko i zasnąć. Może tak zrobię. Tylko poświęcę jeszcze tę małą chwilę na uzupełnienie swoich wspomnień.
     Od poniedziałku chodzę na praktyki do radia. W poniedziałek pojechałam tylko po to, by przez 20 minut pogadać z dziennikarką, która mnie prowadzi. Pytała się o techniczne rzeczy – czy wiem jak wygląda informacja radiowa itp. Coś tam na zajęciach było, ale kto by o tym pamiętał? Teoria była, ale praktyki żadnej. Miałam sobie wymyślić jakieś tematy, które chciałabym zrealizować i tyle. We wtorek pojawiłam się w radiu przed 9. Tu masz mikrofon z dyktafonem, to się tak i tak obsługuje, zwróć uwagę na to i na to. No i polazłam przeprowadzać sondę uliczną. Łaziłam jakąś godzinę po mieście, udało mi się porozmawiać z siedmioma (?) osobami. Ah, temat. Temat był taki, że od niedawna można brać ślub cywilny nawet w lesie, o ile urzędnik się zgodzi, no i się uiszczy jakąś opłatę. Moim zadaniem było zebrać wypowiedzi ludzi, co na ten temat myślą i gdzie ewentualnie wzięliby ślub cywilny, gdyby mogli (bo nie wszyscy byli młodzi ;x) skorzystać z tego prawa. Gdy wróciłam do radia dziennikarka pokazała mi jak obsługiwać program do obróbki dźwięku. Następną godzinę spędziłam więc wycinając z nagranego materiału swoje pytania, wszelkie „yyy” i szumy i inne rzeczy, które na antenę się nie nadają. Sonda miała pójść jako uzupełnienie do materiału któregoś z dziennikarzy. Przy okazji, gdy dziennikarka odsłuchiwała mój „surowy” materiał, stwierdziła, że mam „ładny, typowo radiowy głos” :D. Spoko :D
    W środę spędziłam w radiu nieco ponad godzinę. Załapałam się na 8.45, więc weszłam do studia i obserwowałam jak wygląda na żywo czytanie serwisu informacyjnego, ciekawe doświadczenie. Gdy wychodziłyśmy ze studia kobieta znów do mnie, że z moim głosem to też mogłabym kiedyś czytać informacje, ale nie wiem czy to była jakaś propozycja, czy sugestia na przyszłość, hahaha :D. Resztę czasu spędziłam na przygotowywaniu newsa do serwisu. Dostałam 5 minutowy materiał – wypowiedź gościa o remoncie lodowiska w sąsiednim mieście, który obcięłam do 33 sekund, napisałam wstęp do informacji i wyszłam z radia z uśmiechem, bo dobrze się spisałam. Gdy czekałam na busa zadzwoniłam do S. Poopowiadałam jej, jak to wszystko wygląda, opowiedziałam ze szczegółami co robiłam, przyznała, że trochę ją tą swoją opowieścią przestraszyłam. Podobnie powiedziała A., gdy rozmawiałam z nią wtedy wieczorem. Ja powiedziałam im, że to nie tak, że chcę je przestraszyć, zestresować. Tylko ja naprawdę robię te rzeczy. To prawdziwa praca, a nie robienie kawy czy sprzątanie. Mi samej trudno w to wszystko uwierzyć. Gdy chodziłam z tym mikrofonem po mieście sama do siebie „o kurwa, nie wierzę, ja pierdolę”, masakra.
     Tak teraz myślę, że gdybym poszła na praktyki do jakiejś większej stacji, to niczego bym się nie nauczyła. Większa stacja nie może sobie pozwolić na zaniżenie poziomu i puszczanie materiałów przygotowywanych przez niedoświadczonych ludzi. Paranoja, prawda? A tutaj… Mała stacja, nadająca na jakieś 3, czy 4 niewielkie miasta, może ze trzech dziennikarzy, którzy robią wszystko – od czytania serwisów informacyjnych i prowadzenia audycji, do szukania i przygotowywania materiałów. Może jednak, to trochę źle zabrzmiało. Nawet mała stacja, nie puści na antenę czegoś słabego, prawda? A ja naprawdę się starałam, uważam, że te kilka zadań, które dano mi do wykonania zrobiłam na „5”. Gdyby było inaczej, to pewnie drugiego dnia dziewczyna kazałaby mi posprzątać w kuchni, albo coś. A jednak odwalam prawdziwą dziennikarską robotę. Naprawdę ciężko mi w to uwierzyć.
     Ah, do tego jeszcze mam przygotować swój własny materiał. Temat? Rekrutacja w szkołach średnich, jak ona w naszym mieście w tym roku przebiegła itp. Itd. Dziennikarka stwierdziła, że to świetny pomysł, że nikt jeszcze tego tematu nie zrobił więc jest mój. Mam porozmawiać z jakimś urzędnikiem od oświaty z urzędu miasta, podzwonić do dyrektorów szkół – czy któryś chciałby ze mną porozmawiać. Opiekunka praktyk powiedziała, że będzie przy tych rozmowach, przedyskutuje ze mną wcześniej wszystko, bym nie popełniła jakiejś gafy, ale de facto, to ja będę odpowiedzialna za cały materiał. Wow, prawda? Heh, sama nie tak dawno przechodziłam przez całą tę rekrutację, więc pamiętałam o stronie, na której się sprawdza wyniki, umieszczają tam również statystki – jaka szkoła ilu uczniów przyjęła, do jakiej klasy. To wszystko w tabelach. A tabele dzięki magicznemu przyciskowi „print screen” znajdują się na moim pendrivie. Mogłabym jeszcze przeanalizować te dane, ale… Zobaczymy, jak się to wszystko jutro ułoży.
     Ah, w czwartek zaspałam, obudziłam się na dobre, w chwili, gdy bus już minął mój dom. Zadzwoniłam do opiekunki i powiedziałam, że „coś mi wypadło” :D. Spoko, powiedziałam, że mogę się pojawić nawet w weekend czy też w piątek w to wielkie święto, ale nie, poniedziałek. No to poniedziałek.
     Dziś pojechałam z mamą i bratem do Łodzi. Odchamiłam się, połaziłam po sklepach, zjadłam dziwnie smakujące serowe bułki, zrobiło mi się słabo po przymierzeniu dziesiątej pary butów w deichemannie, ale na sam koniec udało mi się znaleźć wygodne i fajne, czarne addidasy. Kupiłam też sobie słuchawki i książkę Marii Rodziewiczówny. Potem zjadłam obiad i spędziłam chyba trzy godziny porządkując wszystkie (no ok., większość) swoich ciuchów. Wreszcie mam porządek w półkach, w bieliźnie. I okazało się, że mam z 5 dobrych par jeansów! No to było zaskoczenie, bo byłam święcie przekonana, że żadne spodnie nie są na mnie dobre. :D Chciałam trochę inaczej ten dzień spędzić, po powrocie z śniadanka (ironicznie) babci, napisałam do A., napisałam do K., czy mają ochotę na jakiś wypad na nasze miasto, niestety, nie znalazłam chętnej. Z K. się umówiłyśmy na inny termin. No ale w końcu, Łódź taka zła nie była J.
     Ok., ok., prawie dwie strony a4 udało mi się zapisać w Wordzie. Kończę już. Idę się umyć i idę spać. Zasłuchana.

Train – When I look to the sky

sobota, 5 kwietnia 2014

Widzę z okna miasto nocą...

     Czekała mnie nie tak znowu mała niespodzianka, jeśli chodzi o zdanie rodziców na temat moich praktyk. Okazało się, że mogę na nie jechać nawet do Warszawy. A mama powiedziała, że nie widzi mnie na firmie, że powinnam już kontynuuować to, co zaczęłam. Dziennikarstwo, pisanie, pracę związaną z humanistyką. A tata powiedział podobnie - wraca dziś w nocy. Miód na moje serce, naprawdę. Cieszę się, że usłyszałam te słowa od mamy.  
     Zaczęłam sobie wyobrażać inne życie. Nie tu gdzie mieszkam. Ale chociażby w tej Wwie. Pracę, mieszkanie. Chciałabym trafić na praktyki w takie miejsce, z którym mogłabym wiązać przyszłość. Wiem, został mi jeszcze ponad rok studiów. Jeśli jednak dostaję taką furtkę, możliwość od rodziców zamierzam ją maksymalnie wykorzystać.  
     W moim azylu, przystannej sypialni, widok jaki widzę z okna to widok na miasto nocą, rozświetlone miriadami samochodów, milionów żarówek w mieszkaniach bloków. I jestem szczęśliwa. 
Ville Valo ft. Natalia Avelon - Summer wine

piątek, 4 kwietnia 2014

ah, praktyki!

***

środa, 2 kwietnia 2014, godz. 21.00 
     Pozwalam sobie odetchnąć. Odprężyć wszystkie mięśnie. Puszczam myśli wolno. Bo w końcu najlepiej jest przeżyć życie na spokojnie. Nie dać się stłamsić emocjom. Podejmować decyzje ze względów racjonalnych.  
     Za, powiedzmy, 10 lat, widzę siebie czytającą książkę na oknie swojej sypialni. Sterylnej, niebiesko-białej, wypełnionej delikatnymi dźwiękami muzyki klasycznej. Siedzę na szerokim parapecie wyścielanym miękkim materiałem przy wielkim oknie. Mogę oglądać z niego przepiękny widok. Nie wiem czy to las, pola i łąki, czy widok na miasto z dziesiątego piętra wspaniałego wieżowca. Ważne, że czuję się zrelaksowana, spokojna, usatysfakcjonowana, a może szczęśliwa? Nie wiem nic więcej. Jeszcze nie. Będę jednak pracować nad tą sytuacją. Wizualizacja, prawda? Oto chodzi. W każdej jednej chwili, gdy poczuję brak sił, zwątpienie w siebie… Będę się mogła znaleźć w swoim zakątku. Spokojna, zrelaksowana. 
     Doktor, która uczy nas gramatyki powiedziała, że życie to sprawdzian, wypróbowywanie systemu wartości. W jednym z najstarszych kazań – na dzień świętej Katarzyny – jest mowa o czterech rodzajach grzeszników. Najgorszym jest ten, który poddaje się rozpaczy. Nie ten, który zabił, zgwałcił, podpalił i zniszczył. Ten, który rozpacza, który pozwala sobie wątpić w Najwyższego. Chyba muszę jeszcze przetrawić tę myśl. 
     A propos trawienia. Idę po miętę. 
     Porwała mnie Maria Sadowska. A właściwie jej piosenka – „Bo kiedy nie ma miłości”. „Przejadłam myśli, wypiłam marzenia….” – cudne słowa. Idealne dla osoby, która właśnie wcina ciasteczka do mięty. „Co dalej, co dalej, co dalej”??!!  
     Chcę spróbować sztuki medytacji. Ciekawa jestem, jakie to uczucie.  
     Eh, za bardzo się rozpraszam. Muszę z tym skończyć. 

*** 

piątek, 4 kwietnia 2014, godz. 23.00 
     Sfajczył mi się zasilacz od laptopa. Brat mi zamówił nowy, ale przyjdzie dopiero we wtorek. Pozostaje mi mieć nadzieję, że przyjdzie dobry - pasujący do modelu laptopa no i sprawny. Bądź, co bądź tamten mnie nie zawodził przez całe 6 lat. Teraz piszę sobie z nowego laptopa, z którego nikt nie korzysta. Fajne to cacko, to Win 8.0 można by się przyzwyczaić. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś ma wobec tego systemu jakieś zastrzeżenia. Jest kilka irytujących rzeczy, fakt, ale spokojnie można go zakwalifikować jako dobry system. 
     Dowiedziałam się wczoraj (i dzisiaj też) od A. i S., że najchętniej to wybrałyby się na praktyki do swoich miejscowych bibliotek. Spoko. Idźcie sobie. Tylko po jaką cholerę od początku przy rozmowach dotyczących praktyk obiecywałyśmy sobie, że pójdziemy w jedno miejsce, by nam było raźniej? Od początku można było sprawę postawić tak, że robimy tak, by było każdej z nas najlepiej. Wtedy to rozumiem. Sprawa postawiona jasno i nie ma problemu. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Z jednej strony - fajnie, trzymamy się razem, powiedzmy, że opowiadamy sobie wszystko (ja jednak jestem najmniej wylewna), a w pewnych sytuacjach okazuje się, że jesteśmy znajomymi, nawet nie koleżankami dla siebie. Więc po co kłopotać się udawaniem? Nie lepiej postawić sprawę jasno? Tu są granice i ich nie przekraczamy - kropka, koniec tematu, FI-NI-TO. Dlatego powiedziałam dzisiaj sobie, że jeśli chodzi o praktyki wcale na nie nie patrzę. Wybiorę to miejsce w mieście, które mi najbardziej pasuje. Po świętach połażę sobie po mieście i zobaczę, co mogą mi zaoferować. Nie chcę tylko siedzieć i robić kawę dla innych. Chcę się czegoś nauczyć, zobaczyć jak wygląda taka praca. Być może to będzie moja jedyna taka okazja w życiu, więc na pewno jej nie chcę zmarnować. No nic, zobaczymy jak to będzie. 
     Mama z starszym-młodszym bratem u babci. Już od ponad godziny. Nie wiem co się tam dzieje teraz. Mama poszła najpierw po to by pomóc ogarnąć łóżko, które babcia całe zabrudziła. Kolejny kłopot.  
     Tata wciąż na montażu, nie wiem kiedy wraca.  
     Młodszy-młodszy brat siedzi u dziewczyny. Odebrał dzisiaj prawko, to sobie wziął samochód i sruuu, pojechał. 
     Młodsza siostra, jedyna jaką mam, poszła spać. Wróciła jakąś godzinę temu z tej swojej szkoły. "Uczy się" i ma wyjebane na wszystko. 
     Padam ze zmęczenia, nie wiem dlaczego wciąż próbuję coś jeszcze napisać. Ostatnio dużo robię, naprawdę. Przestałam się migać. No może nie, jeśli chodzi o zmywanie, ale dziś gdy mama poszła do babci, to posprzątałam. I podłogę w kuchni umyłam. I pokój odkurzyłam. I skąd ja miałam na to siłę, skoro myślałam, że usnę w busie? 
     Ah, praktyki! I tak dowiedziałyśmy się dziś, że muszą one się odbyć w placówce związanej koniecznie z naszą specjalizacją, zatem biblioteka odpada. Szkoła również. Pozostają gazety, portale, radio czy telewizja. Spisałam sobie adresy do kalendarza tych poważniejszych instytucji. Zobaczymy, co z tego wyniknie.  
     Żyję, rozglądam się, widzę wiosnę, choć miałam napisać, że niczego nie widzę. Wiosna jest. Kwitną drzewa - na biało, różowo, a nawet na pomarańczowo. Jestem sama. I teraz częściej myślę o tym, czego mi brakuje pod względem fizycznym, jeśli chodzi o związki, niż o potrzebach emocjonalnych. Nie wiedziałam, że o tej porze potrafię jeszcze pisać tak zawoalowane rzeczy. No nic. 


środa, 19 marca 2014

nic, tylko

     Nie zamierzam tłumaczyć się ze swoich słów. Każdy ma prawo do własnego zdania. Rozumiem, że kogoś może to bardzo bulwersować. Chociaż nie, nie rozumiem. Pisałam o śmierci, o jej rodzajach. A nie o tym, że planuję coś komuś zrobić. Pisałam o tym, co przyniosłoby nam wszystkim ulgę, tak szczerze. Po prostu.
     Ah, a inaczej miałam zacząć wpis, ale przypomniałam sobie o komentarzach pod poprzednią notką. No nic.
     Uderzyła mnie myśl, że nie mam przyjaciół. Nie mam ich dlatego, że sama nigdy nie byłam przyjaciółką. Taką prawdziwą. Narzekam, że inni zawsze czegoś ode mnie oczekują. A czy ja nie oczekuję czegoś od innych? Dawno nie pisałam z K., M., C. … Pisałam, hah, nie mówiąc o rozmowie. Cóż, wychodzi na to, że nie mam krystalicznego charakteru.
     Dwa razy w ciągu wczorajszego dnia widziałam fragment staaarego odcinka „Na dobre i na złe” gdzie Mariolka (Agnieszka Dygant) rozmawiała ze swoją siostrzenicą – Jagodą. Mówiła, że faceci nie są pewni, przyjaciele, wszystko. Jedyną pewną rzeczą jest praca. Tylko to zapewni mi przyszłość. Nie licz na nic innego, tylko na siebie, na swoją pracę. Tego nikt ci nie odbierze. No właśnie.
     Zaczęłyśmy rozmawiać na uczelni o tym, co zrobiłybyśmy gdybyśmy mogły cofnąć czas. Ja? Cofnęłabym się prawie rok wstecz. I powstrzymała tych skurwieli. Albo chociaż wieczorem wyniosłabym gaśnice ze sklepu do domu. Cokolwiek byleby zmienić bieg wydarzeń. Gdybanie.
     Niezły dzień. Za dużo angielskiego. Albo i nie. Szkoda tylko, że nie mam gdzie sprawdzić go w praktyce. O 8 zwykłe zajęcia, później przerwa w życiorysie, bo okazało się, że zajęcia z kultury obyczaju są odwołane. O 11.30 tzw. trening językowy z angielskiego. Rozwiązywaliśmy Reading, listening. Oczywiście prowadząca zajęcia zapytała się ile miałam punktów – 27 na 38. No to spytała się kto zdobył więcej niż 27. Nikt. Heh. Coś mi się wydaje, że na naszej uczelni nie ma językowych orłów. Dobrze, że po polsku potrafią się komunikować. Szkoda tylko, że przeszkadzają innym w słuchaniu. Taa.

     Seminarium… Muszę przeczytać „Ad astra” Orzeszkowej. Nie wiem jeszcze na 100% czy będę o niej pisać, ale muszę ją przeczytać. Nic, tylko brać się do pracy. Eh.

niedziela, 16 marca 2014

ta cała sytuacja

     Nie wiem co mam o sobie myśleć w chwili, gdy myślę, o tym, o czym myślę. A myślę o tym, że o wiele prościej byłoby gdyby babcia od nas odeszła. Tak, wreszcie to sobie wprost napisałam, pomyślałam. Nie wiem kto w tej sytuacji bardziej cierpi – my czy babcia. Ja rozumiem, że to już nie to samo, że jest niepełnosprawna, zależna od innych. Tylko czy to znaczy, że ma się tak zachowywać? Rozumiem płacz, ja też bym płakała, każdy by płakał. Ale po co rzucać jakieś teksty, kombinować, próbować skłócić rodzinę? Marudzi, że mój tata nie przychodzi. Do kurwy nędzy – pracuje! Wujek też pracuje, z tym, że wujek nie musi nigdzie jeździć. Babci to najlepiej by pasowało jakby ktoś z nią był 24/7. Nie da się tak. Hospicjum dla mnie nie wydaje się najgorszym rozwiązaniem. Każdy ma życie i ma je podporządkowywać chorej babci? A z jakiej racji? Że tak wypada? Że tak trzeba? Że to obowiązek? Gówno, nie obowiązek. Co innego gdy matka opiekuje się dzieckiem, z którym sama może sobie poradzić, a co innego gdy to dorośli mają się opiekować dorosłą osobą. Mam dość, a przecież nie zrobiłam przy babci nawet połowy tego, co mama.
     Powiedziałam do koleżanek, że ja zabiję się przy pięćdziesiątce. No, sześćdziesiątce, bo trzeba dać sobie czas na wykorzystanie milionów (haha). Nie, nigdy nie pozwolę na to by leżeć w takim stanie jak babcia. Zabiję się. Nigdy nie przykładałam zbyt wielkiej wagi, wartości do swojego życia. To raczej przypadek, że żyję. Albo jeśli zachoruję na raka. Nie pozwolę na to by inni patrzyli jak mnie on zjada od środka. Nie wiem czy bardziej boję się zestarzenia czy niedołężności. Tak czy siak chcę do końca życia pozostać niezależna.
     Nie wiem co to mówi o mnie, o moim charakterze, to co właśnie piszę. Jak obiektywny realista by na to spojrzał? Jestem wredną istotą pozbawioną serca czy też jestem po prostu osobą świadomą, że taka sytuacja z babcią nie jest komfortowa ani dla niej ani dla nas i trzeba poszukać innego wyjścia. Oczywiste przecież, że nie skrzywdzę babci, tak samo jak to, że nie stać nas na hospicjum. Zresztą nie wiem nawet ile by to kosztowało. Nawet gdyby można to było załatwić z KRUSu czy coś, to i tak wiem, że ani tata ani wujek by na to nie pozwolili.
     Dlaczego o tym piszę? Niedawno wróciłam od babci, zażegnany został mały kryzys, babcia miała duszności. Mama twierdzi, że to przez to, że tata był u niej tylko dwa razy. A podobno już się jej polepszyło gdy powiedzieli jej, że moja mama zaraz przyjdzie. A już mieli pogotowie wzywać. Wróciłam do domu zapłakana, a mama z siostrą na mnie naskoczyły – że babci nie znasz, że wujek już kilka razy sis obraził. Cała historia. Lepiej żebym wcale o tym nie pisała, wcale do tego później nie wracała, nie pamiętała o tym. Niech babcia odejdzie w pokoju, bezboleśnie, szybko, we śnie. Mama coś mi powiedziała, że rehabilitacji babci nie przyznają, bo tutaj chodzi o trzy miesiące, nie trzy lata.
     Mama właśnie opowiada o jakiejś ciotce, która całe życie się modliła, żeby nie leżeć. W wieku 74 lat poszła w Wielki Piątek sprzątać strych i tyle, co dowieźli ją do szpitala, zmarła. Może ja też się zacznę modlić? Nigdy nie chcę mieć na sobie pampersa, z tego już dawno wyrosłam. Właściwie to wystarczy strzykawka i wstrzyknięcie sobie w żyłę powietrza, śmierć murowana. Więc mam jakiś plan, haha.
     Nic nie wiem. Powinnam sobie teraz spokojnie odkurzyć pokój czy pomóc mamie przy obiedzie, napisać recenzję na zajęcia z dziennikarstwa prasowego. A zamiast tego stawiam czoła wszystkim emocjom, myślom związanymi z tą całą sytuacją. Nawet śniadania dzisiaj nie jadłam. Może zacznę modlić się o skrócenie tych mąk[1]?



[1] Pisownia sprawdzona, w dopełniaczu l. mn. piszemy „mąk”.

poniedziałek, 10 marca 2014

wybór

poniedziałek, 10 marca 2014, godz. 22.55
     Każdy radzi sobie z bólem na swój własny sposób. Przed godziną skończyłam oglądać Teatr Telewizji na TVP1. Dramat pod tytułem „Wybór” z Jerzym Sthurem, Krystyną Jandą, Tomaszem Kotem, Andrzejem Hudziakiem. Jakub Pogan – szanowany psycholog, „krystaliczny” człowiek wracając do domu ze studia potrącił czteroletnią dziewczynkę – Rumunkę. Wrzuca ją do bagażnika i wraca do domu. Podczas gdy rozmawia z żoną o tym co ma teraz zrobić, do samochodu wsiada ich dwudziestokilkuletni syn – narkoman i alkoholik. Małżonkowie spędzają noc w salonie – śpią w płaszczach na kanapach. Rano budzi ich policjant z drogówki – ich syn uderzył w drzewo i zginął. W bagażniku policja oczywiście znalazła ciało dziecka. Wszystko się „elegancko” składa – to ich syn potrącił dziewczynkę i w szoku włożył jej ciało do bagażnika. Rodzice nie mieli z tym nic wspólnego. Mija miesiąc – ojciec, psycholog nie potrafi sobie poradzić z emocjami, jego żona faszeruje go silnymi psychotropami. W końcu udaje się po poradę do zaprzyjaźnionego psychiatry, który tej feralnej nocy jeździł po mieście i szukał syna przyjaciół. Magda wyjawia mu prawdę. Psychiatra każe jej odstawić te leki, a podawać mężowi inne. Po południu przychodzi do domu i rozmawia z pajacem – jak sam nazywa swojego przyjaciela. Mówi mu, że on nic takiego nie przeżywa, że nie zetknął się z prawdziwym piekłem, które widzi w oczach swoich pacjentów. Jak na tacy podaje mu dwa warianty – pierwszy to oczyszczenie własnego sumienia – strata wielu przywilejów, o ile ktoś uwierzy w tak absurdalną historię człowiekowi tak poważanemu, drugim jest zostawienie tej sprawy samej sobie. Mija rok. Z telewizyjnego programu, który ogląda jego żona dowiaduję się, że Jakub wybrał drugą opcję – napisał też książkę pt. „Przekraczając granice”. Na antenie głośno i wyraźnie mówi, że to jego syn zabił dziewczynkę, a później siebie. W tym momencie jego żona wyłącza dźwięk w telewizorze, włącza płytę z muzyką, jak wtedy, gdy czekają na powrót syna, z tym, że tym razem jest to muzyka bardziej spokojna, stonowana. Kładzie się na podłodze obok wielkiego włochatego psiaka i przytula się do niego. Do jedynej żywej istoty, jak stwierdził jej syn w dniu swojej śmierci, która potrafi kochać w tym domu. Oto historia Jacka Włoska z 1999 roku.
     Dziwna historia. Nie mam pojęcia czy możliwa, czy surrealistyczna. Nie mogłam nie myśleć o tym, że gdyby śledztwo przeprowadzili ludzie z Laboratorium Kryminalnego w NY od razu wyszłoby na jaw, że ich syn nie miał nic wspólnego z tą dziewczynką – jego odcisków nie znaleźliby na klapie bagażnika. A może? Policjant, który przyjechał do Poganów powiedział, że ich syn musiał jechać bardzo szybko, że jechał w stronę ich domu – może otworzył bagażnik i gdy tylko ujrzał w nim, to, co ujrzał jak najszybciej chciał się znaleźć w domu? Tego nie wiem. Podziwiam za to Magdę – konkretna kobieta, silna. Gdy przychodzi do przyjaciela, zwracając się z prośbą o pomoc dla człowieka, który sięgnął dna przez chwilę myślałam, że mówi o sobie. Nie, mówiła o mężu. Walczyła o niego, dla niego. Ona ukryła prawdę przed wszystkimi, pozwoliła policji pozostać przy ich scenariuszu wydarzeń. Wydaje się więc, że w jej postępowaniu jest pewność dobrej, jedynej możliwej drogi. Jednak ostatnia scena mówi coś zupełnie innego. Możliwe, że mąż powtarzając sobie w głowie zasiane kłamstwa zaczął w nie wierzyć, możliwe, że dla niego nie istniała już inna wersja tej historii. W innym przecież wypadku tak spokojnie nie przypisywałby śmierci tej dziewczynki swojemu własnemu synowi.
     Wszystko jak najbardziej realistyczne – małżeństwo, zaniedbane dziecko, psycholog, dziennikarka, znajomi, piesek, piękny dom… A jednak wciąż mam wrażenie, że to był jakiś sen. Całkiem wyraźny, nie zakryty żadną mgłą. Żadne w tym piekło, tylko bezsensowna śmierć dwóch młodych istot.

     Choć przez chwilę znalazłam się w Teatrze. Z najwyższej półki.

sobota, 8 marca 2014

nie wiem jak się czuję

sobota, 8 marca 2014, godz. 20.40
     Nie wiem jak się czuję. Myślę, że to coś pomiędzy spokojem a delikatnym pozytywnym nastawieniem. Oprócz tego jestem zmęczona po całym dniu i zmarzłam po wieczornym spacerze jaki sobie zafundowałam. Palce się jeszcze nie odmroziły, bo z małym trudem obsługuję klawiaturę. Powoli, ale w końcu dojdzie się do celu. Wyszłam z domu po to, by się nie denerwować, by niczego nie zepsuć czy nie krzyczeć. Teraz jestem spokojna, oddycham miarowo, nawet tak trochę się uśmiecham. Muszę sobie częściej urządzać takie spacery. Mam tylko nadzieję, że nie przypłacę tego przeziębieniem, bo za ciepło to się nie ubrałam. Ah, jak łatwo pleść trzy po trzy. Już nawet unikam mocniejszych słów – to na pewno na plus. Rozmaite rzeczy mogą nas, mnie wyprowadzić z równowagi, ale po co się temu poddawać. W końcu emocje nic zbyt dobrego nie przynoszą.
     Tak sobie pogadałam z Bogiem na tym spacerze. Dosłownie stanęłam na środku niczego – przy krańcu wujka łąki i wgapiałam się w niebo. Kręciłam się wokół osi, bo przecież skąd mam wiedzieć, czy Najwyższy (jakoś miałam mniejsze opory nazywać go wprost Bogiem – tam, na łące) znajduje się na wschodzie czy zachodzie – pomijając fakt, że mam problem z tymi kierunkami. Doszłam do wniosku, że nie potrzebuję miłości, ba, nawet nie potrzebuję życia. Jeśli można coś sobie wybrać z tego uniwersalnego katalogu – proszę bardzo, ja stawiam na spokojne życie i pieniądze dla mojej rodziny. Poświęcenie, co? Tak myślę, że wygląda to trochę na romantyzm – ten klasyczny (oksymoron, ale mam nadzieję, że ktoś będzie wiedział o co mi chodzi). Nie chcę być jednak postacią tragiczną – no chyba, że umrę, to wtedy z definicji się taką stanę. Jeśli jednak dane mi będzie żyć bez większych emocji, spokojnie nie ma sprawy, przeżyję swoje życie. Potrzebuję tylko dwóch, jedynych rzeczy – spokoju i pieniędzy. Na Najwyższego to naprawdę niedużo. Jakby jakiś milion spadł z nieba – no to wtedy bym się uśmiechnęła. Starczyłoby na kredyty, wyprostowanie wszystkich spraw, remont budynku no i wycieczkę dla rodzinki. Ja nie muszę jechać. Widzisz Boże? Jak łatwo mogę zrezygnować z różnych cudów? Wystarczy mi praca, nauka i laptop. Więcej nie potrzebuję.

     Jest już prawie 22. Wypiłam szampana i zjadłam kawałek tortu – 18 najmłodszego. A w międzyczasie oglądałam sobie obrazy. Takie klasyczne malarstwo – realistyczne, średniowieczne, impresjonistyczne, słuchając równocześnie muzyki klasycznej – Chopina czy Mozarta. Taki mam nastrój.

niedziela, 2 marca 2014

Jestem w Nowym Yorku

Ha. Jutro wracam na uczelnię, a dziś tuż przed snem zabieram się za uzupełnianie dziennika. Zdaje się, że uczelnia to jedyne o czym mogę pisać, co sprawia, że pcham do przodu – choć nie tak jak powinnam. Uczelnia zmusza mnie do tego, by się ogarnąć. Lepiej ubrać, umalować, podjąć ten wysiłek i wyjść z domu. Gdy nie muszę tego robić, gdy mam wolne to w zasadzie nic poza fikcją się nie liczy. Dlaczego miałoby? Gdy skończę te swoje wypociny włączę sobie kolejny odcinek CSI New York – jestem na 16 odcinku 7 sezonu. Trochę do końca mi zostało.
     Rozłożyło mnie coś dzisiaj na łopatki. Po raz drugi w życiu zdarzyło mi się wynieść coś prawdziwie wartościowego z harlekina. Niepojęte, prawda? Za pierwszym razem bohaterka za namową mamy założyła zeszyt w którym zapisywała wszystko, co miała zrobić. Dosłownie wszystko – czy chodziło o zdobycie dyplomu czy kupienie bochenka chleba. Ważne było to, by nie zapisywać tylko tych prawdziwie ważnych rzeczy, ale i te najmniejsze – przez to człowiek nigdy się nie zniechęci. Znajdując zdobycie licencjatu pomiędzy wykonaniem telefonu do koleżanki, a kupieniem toniku do twarzy trudno będzie uważać to, za coś mega wielkiego – tylko kolejną rzecz, którą wykonam. Prosto.
     Dziś było to jedno zdanie: „Klient, który niczego nie kupił nie jest stratą czasu, ale inwestycją na przyszłość”. To tak cholernie oczywiste, ale ta myśl mnie po prostu uderzyła. Od dziś zupełnie inaczej będę na wszystko patrzeć. To takie głupie i oczywiste. Muszę to sobie wryć w swój durny czerep.

     Byłam dziś u babci – dalej leży w szpitalu. Wczoraj też byłam. Mama starała się w tym tygodniu załatwić z lekarzem trzytygodniową rehabilitację. Facet jednak powiedział, że w babci przypadku niewiele ona da. Że tu nie mówimy o trzech latach, a trzech miesiącach – nie ma zatem podstaw do przyznania takiej rehabilitacji. Babcia odchodzi a ja… ja znajduję się w NYC. Siedzę właśnie na ławce w Central Parku, na uszach mam słuchawki, obserwuję ten żywy świat i czuję powiew wiatru na twarzy. Jestem w Nowym Yorku.

piątek, 21 lutego 2014

dlaczego to nie ja?

„Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak chciałabym umrzeć – nawet mimo
wydarzeń ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbowała, z pewnością nie wpadłabym na coś
podobnego.(…) Oto miałam oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochałam. To dobra śmierć, bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego.”
     Może po prostu to byłoby wyjście? Umrzeć za kogoś, dla kogoś, kogo się kocha. Przynajmniej wtedy bym się przydała – rodzina dostałaby pieniądze z ubezpieczenia, a liczy się dla nas teraz każdy grosz. No i nie musieliby się już więcej mną przejmować. Ani oni ani nikt inny. Taka beznadziejna, leniwa grubaska jak ja nikomu do szczęścia nie jest potrzebna. Tylko zawadza, jest przeszkodą, czasem wrzeszczącą przeszkodą, okropnie bezradną (-to słowo napisane bezwiednie), niezgrabną, bezużyteczną. Dlaczego ktoś miałby się przejmować kimś takim jak ja?
     Z łatwością przychodzi mi zapewnianie siebie o tym jak bardzo jestem beznadziejna. Widocznie taka jest prawda. Nawet nie muszę się specjalnie wysilać by o tym pisać – to tkwi we mnie. Ja mogę sobie z tego nie zdawać sprawy, zaprzeczać temu na co dzień, ale palce, które piszą te słowa wiedzą o wiele lepiej. A jaką głupią rzeczą jest to, co uruchomiło niedawno ten sposób myślenia. Godzinę temu zmywałam naczynia – wkurzyłam się, bo to nie moja „kolej”. Myłam także sztućce. I nóż. Zwyczajny, stary zniszczony nóż z żółtą rączką. To byłoby takie proste, prawda? Przeciąć sobie po cichutku żyły. Rodzice będący w pokoju obok nie zorientowaliby się, że coś jest nie tak. A nawet gdyby, mogłoby być za późno przy odpowiednio głębokim cięciu. Wpatrywałam się w ten nóż dobrą chwilę. Oglądałam z zaciekawieniem to wytarte ostrze. Sama nie wiem co mnie powstrzymało. Miałam nawet ten nóż przy skórze, chciałam tylko poczuć jakby to było. W tle jednak pojawił się brudny zlew i pomyślałam, że to zbyt głupi sposób na śmierć. A potem, że co ja robię, że chyba straciłam zmysły i mnie pogrzało. Całkiem możliwe.
     Wracam do pisania po półtorej godzinie. Jest wpół do pierwszej. Przynajmniej przez połowę tego czasu siedziałam przy okropnie trzęsącym się bracie, który nie mógł wcale złapać oddechu. Pogotowie przyjechało po skandalicznie długim czasie, w końcu podali mu coś na uspokojenie i zabrali. Rodzice pojechali za nimi.
     I co to kurwa ma być ja się pytam? Mało nam wszystkiego? Dlaczego to nie ja, a on? A mój tata? On ledwo się trzymał, widziałam. Ja nie wiem jakim cudem potrafiłam się opanować i mówić spokojnym głosem do niego. Wiedziałam, że jeśli usłyszy za plecami panikę sam zacznie panikować… Nie mam zresztą najmniejszego pojęcia po co o tym piszę.

     Powinnam wreszcie dorosnąć. Nie użalać się nad sobą, przestać być taką cholerną egoistką. Najwyższy do cholery, co ty robisz z moim, naszym życiem? Weź się ogarnij!

środa, 19 lutego 2014

moje życie wygląda jak sen wariata

     Babcia nadal w szpitalu. I nie jest dobrze. Byłam u niej tylko raz. A moja wizyta wyglądała tak, że siedziałam na pustym łóżku obok i płakałam. Dobrze, że wujek stał przy łóżku i mnie zasłaniał. Osoba tak pełna życia nie może nawet sama wstać z łóżka… Cholerne życie. Pieprzone! Cisną mi się pod klawiaturę pewne słowa, ale wiem, że zabrzmią okropnie. Że przez to ja wyjdę na okropną osobę. Dlatego nie napiszę o tym. Może kiedyś. Gdy nabiorę dystansu, może zmienię zdanie. Na dziś zamykam w sobie wszystko co dotyczy babci.
     Fajna umiejętność prawda? Rozwinęłam ją w sobie chyba jeszcze w Łodzi. Wyłączać się całkowicie zapominać o świecie czy o danym problemie. Kiedyś taka nie byłam. Doszłam do wniosku, że to może przez te dwie operacje na wyrostek. Może do tej pory w pewnym sensie do końca się nie obudziłam z tej śpiączki? Przecież dziś moje życie wygląda jak sen wariata. Tylko moje podejście do tego wszystkiego jest poważne – poza fragmentami gdy się wyłączam, a nie wesołe i beztroskie jak po „głupim Jasiu”, gdzie zachwycałam się tym, że pielęgniarka ma identyczne okulary jak moje. To był haj.
     Sesja zaliczona. To dobrze. Zdałam ten egzamin z literatury Młodej Polski – i S. także. Dostałyśmy tylko dwa pytania z tych pięciu z pierwszego podejścia. Taki psikus. Każda z nas zaliczyła na 3. Cóż, więcej nie było co wymagać. Trzeba było o ocenach pomyśleć o wiele wcześniej… Jest jak jest. Ważne, że wszystkie wpisy są pozytywne i że indeks już leży w dziekanacie. Nic tylko wyczekiwać na plan zajęć (zżera mnie ciekawość jakie to przedmioty się pojawią i jacy wykładowcy) i rozpoczęcia semestru. Myślałam, że na uczelni pojawię się dopiero 3 lutego, ale na stronie mojego uniwerku pojawiła się informacja o dodatkowych zajęciach – za dodatkowe punkty ECTS. Jedne mi bardzo przypadły do gustu – Język angielski w biznesie. Gdyby było to cokolwiek innego o biznesie czy rachunkowości chętnie bym na to poszła, ale niestety. Zastanawiałam się nad przedmiotem – Gramatyka języka angielskiego – ale stwierdziłam, że przecież to jest coś z czym sama sobie poradzę. Angielski w biznesie… Słownictwo, zasady pisania tekstów, jak się zwracać do potencjalnych partnerów biznesowych… Tak, to się na pewno przyda. Wolałabym jak najszybciej złożyć podanie na ten przedmiot, bo boję się, że braknie miejsc. A zgłoszenia przyjmują tylko do 28 lutego. Co prawda w planie są dwie grupy, ale… Muszę się wziąć za swój angielski. Certyfikat na B2 to nie byle co.

     No, to sobie poplotłam trzy po trzy. A teraz idę oglądać kolejny odcinek „CSI:NY”. Trzymajcie się tam lepiej ode mnie. 

piątek, 14 lutego 2014

nie

     Zastanawiam się co, jak i czy w ogóle pisać. Mogłabym się rozdrabniać i użalać nad tym, że żadnego Walentego nie posiadam, że S. dostała chociaż bukiet czerwonych róż od anonimowego wielbiciela, a ja nie. Mogłabym rozwodzić się nad tym, że nie zdałam egzaminu z Młodej Polski, ale dwójki nie mam – razem z S. podchodzimy do egzaminu we wtorek. Mogłabym…
     Tylko to wszystko nie ma znaczenia. Moja babcia jest w szpitalu – tylko ten Najwyższy wie, jak trudno mi o tym pisać. W nocy z środy na czwartek – o pierwszej przyjechało po nią pogotowie. Najpierw, że udar, potem, że artymia, a w końcu, że udar spowodowany arytmią serca. Piszę o tym dopiero teraz, bo dopiero dziś u niej byłam. Kurwa.

     To nie jest moja babcia. Niby wygląda jak ona, ale to nie ona. Nie, nie dam rady o tym pisać…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………......................................................................…...........................… .

Zapraszam!