sobota, 2 marca 2013

Day of defeat.




Tak się przedstawia mój dzisiejszy dzień – rezultat bez wysiłku – porażka. Trochę popracowałam, przeczytałam kilka stroniczek podręcznika gramatyki, kilka stroniczek opracowania epoki romantyzmu, posprzątałam w domu i tyle. Nawet wyleciało mi z głowy to, że powinnam ćwiczyć, czy posłuchać czegoś po angielsku. Co prawda usiadłam do pisania notatek na poetykę, ale odeszłam od laptopa. Dzień zleciał mi jak przez palce. Sama nie wiem, co robiłam.
                Co prawda wstałam dzisiaj wcześnie, ale nie po to jednak by się uczyć, tylko po to by pójść na mszę za dziadka. Pisałam już, że nie lubię chodzić do Kościoła? Chyba tak, wiele razy. Dziś, może nie powinnam, ale uśmiałam się z jednego wersu z pieśni z okresu postu traktującego – uwaga! – o „sprośnej radości”! W życiu nie słyszałam czegoś bardziej niedorzecznego.
                Skoro dzień jest taki kompletnie „off” odechciało mi się pisać tego posta już dalej. Coś niecoś zrobiłam. Nigdy nie za wiele. Jutro nowy dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam!