poniedziałek, 4 marca 2013

Deepest dream vs. creative writing



Na uczelnię weszłam już niemal ze spokojem w sercu. Choć przez cały dzień pojawiały się myśli związane z moim najskrytszym marzeniem. Bo właśnie znalezienie miłości nim jest.
                Dzień mimo wszystko interesujący. Już gdy szłam z siostrą na stację, minął nas chłopak z którym chodziłam do jednej klasy w gimnazjum. Wtedy strasznie się mnie czepiał, wyśmiewał, a dziś? „Cześć Karo”. Kogo by to nie zdziwiło? Za to z jeszcze większą siłą przypomniały mi się wspomnienia z tamtego okresu. Dziś myślę, że mimo wszystko najlepszego, póki co. To, czy teraźniejszość będzie lepsza, zależy tylko ode mnie, wiem to.
                Pierwsze zajęcia zleciały – to ich jedyna zaleta. Za to zajęcia kreatywnego pisania (okazało się, że moja uczelnia jest jedną z trzech w kraju, która oferuje je studentom), których tak bardzo nie mogłam się doczekać w najmniejszym stopniu mnie nie rozczarowały. Co najwyżej pobudziły apetyt na więcej, a niestety odbywają się one co dwa tygodnie. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że będą się one odbywały przez dwa semestry.
                W 20 minut sześć osób potrafiło napisać po dwa wiersze. Wiersze, które pani doktor oceniła jako „genialne”. I rzeczywiście takie były. Przeczytała je nam (bez podawania nazwisk), nie myślałam, że ktokolwiek z grupy może coś takiego właśnie napisać. Każdy tekst był niesamowicie inny od pozostałych.
                To prawda, że jedynie osoba, która płonie, może zapalić innych. Pani doktor to się udało. Naprawdę ją podziwiam. Sama mówi, że ma 57 lat i już teraz może powiedzieć, że wszystkie jej marzenia się spełniły. Ot, taki przykład – postanowiła sobie, że chce by jej dziecko było naukowcem. Więc co musiała zrobić w tym kierunku? Wyjść za naukowca. Znalazła go sobie na konferencji naukowej (bo gdyby zależało jej na biznesmenie poszła by na ich „konwent”;d). I jak sama powiedziała, jej córka właśnie niedawno otrzymała tytuł doktora.
                Takich zajęć jeszcze nigdy w życiu nie przeżyłam. Bo to jest właśnie to, przeżycie. Odkrywanie siebie i swoich możliwości. Gdy za pierwszym razem pani doktor kazała nam napisać wiersz, zatrzymałam się z długopisem nad kartką z myślą – to już? Tak to ma wyglądać? Wahałam się, przekonana, że za dużo ode mnie wymaga, że rozczaruję i ją i siebie nie będąc w stanie napisać żadnego słowa. A tu sama byłam w szoku, gdy udało mi się zapisać prawie pół kartki a4. Gdy napisałam już pierwszą linijkę, dalej poszło jak po maśle.
                W przeciwieństwie do tego, teraz. Już równą godzinę siedzę przy laptopie z tym otwartym plikiem. Pomyślałam sobie, że jestem niewolnikiem Internetu, sama sobie na to pozwoliłam. Czy raczej – sama do tego doprowadziłam. Bo po co kolejny raz zakładam konto na tym portalu? By marnować więcej czasu? Przecież tam wcale nie spotkam miłości, co najwyżej napaleńców. Co już samo w sobie jest dziwne, jednak widzę, że nawet dziewczyny takiej postury jak ja mogą się facetom podobać. Mnie na ich miejscu by to odrzucało. Sama zresztą tak na siebie patrzę, ale…
                Właśnie, przypomniała mi się bardzo ważna rzecz! Zanim w ogóle zaczęliśmy cokolwiek pisać, zanim cokolwiek konkretnego zaczęło się dziać na zajęciach doktor kazała nam polubić siebie – ze wszystkimi wadami, zaletami, brakiem wad czy brakiem zalet. Za dużym nosem czy z brakiem nowych butów. Bo to jest ciekawe, że tylko lubiąc siebie teraz – takimi jakimi jesteśmy teraz, możemy BYĆ w tej właśnie chwili. Możemy być teraz! Bo gdy mówię, że „byłam gruba, będę szczupła” – to jestem w przeszłości, jestem w przyszłości, ale w teraźniejszości nie istnieję! Żeby w niej być muszę się akceptować, muszę się lubić. Tylko to pozwoli mi teraz być i teraz stać się poetą. Nawet na te 20 minut.
                Dzięki tym zajęciom naprawdę pozwoliłam sobie uwierzyć, że mogę wydać tomik genialnej poezji. Nie wiem jak reszta grupy, może mi się wydaje, ale chyba przeżycie tych zajęć nie jest czymś o czym można tak od razu dyskutować po wyjściu z Sali. A może przesadzam? Nie był by to pierwszy raz…
                Na przykład znalazłam teraz w Internecie taką francuską sentencję - On revient toujours a ses premieres amours. Od czego to odniosłam? Do siebie i swojego kolegi. A przecież wiem, że to, że pojawia mi się w snach czy w marzeniach, to nie dlatego, że naprawdę darzę go jakimś uczuciem. Po prostu świadomie czy półświadomie wybrałam go sobie na „reprezentanta” ideału swojej drugiej połówki. Bo tak na dobrą sprawę, nie mogę powiedzieć, że go dobrze znam…
                Albo schemat procesu twórczego – preparacja – przygotowanie, olśnienie i realizacja. I gonitwa zajączka. To naprawdę coś świetnego, napiszę o tym na ConsiderYourLife. Rozbawił mnie przykład doktor – o tym, że przez trzy lata powtarzała na zajęciach „Chcę wyjść za szejka” – bam! Niemal stało się to prawdą, chociaż to brzmi jak jakiś absurd. Słuchając jej naprawdę doszłam do wniosku, że wszystko w życiu jest możliwe. Trzeba tylko marzyć i dążyć do realizacji marzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam!