środa, 13 marca 2013

My own life story.




                Rok temu byłam taką idiotką. Mniej więcej rok temu poznałam p. Kolejny raz, z naiwną złośliwą satysfakcją piszę inicjał jego imienia z małej litery. Nie zasługuje na wielką. Na pewno nie.
                Gdy dostałam się na UŁ… Jaka byłam szczęśliwa! Dowiedziałam się o tym rano, ze strony rekrutacyjnej na Internecie – swoim entuzjastycznym krzykiem obudziłam nawet siostrę. Cieszyłam się tym bardziej, że moje plany dziennikarstwa na Uniwersytecie we Wrocławiu wzięły w łeb i inne, o których już nawet nie pamiętam, także. 
                A przecież zawsze uważałam się za osobę ambitną – w podstawówce i w gimnazjum, może i nie miałam najlepszych ocen w klasie, jednak wydaje mi się, że rówieśnicy uważali mnie za taką „mądrą” dziewczynę – możliwe, że to tylko z powodu okularów, nie wiem. Na pewno woleli na historii ściągać ode mnie niż od innej koleżanki. Może to głupie, na pewno, jednak gdy ma się te 14 lat – każda atencja rówieśników skierowana na twoją osobę staje się dla ciebie czymś ważnym, cieszysz się z tego bardziej niż gdy zajęłaś drugie miejsce w konkursie fotograficznym.
                Pamiętam, że przywykłam w podstawówce do porównywania rówieśników do klas społecznych w dawnych epokach – ci, co zawsze siedzą w pierwszych ławkach, to plebs, ci, z środkowych, mający czasem możliwość porozmawiania z tymi w ostatnich ławkach to mieszczaństwo, a ci „najważniejsi” – szlachta. Nawet, gdy przeglądałam swoje pamiętniki z tamtych czasów często rzucały mi się w oczy takie porównania.
                Dlaczego uważałam się za ambitną? Dużo czytałam, o wiele więcej niż rówieśnicy, interesowałam się fotografią, nawet pisałam wiersze. Gdy widziałam siebie w przyszłości – osoba, skazana na sukces, bogata, szczupła, inteligentna – po prostu najdoskonalsza wersja mnie. Tylko chyba wtedy jakoś sobie nie uświadomiłam tego, że aby to osiągnąć muszę coś dać od siebie – bardziej przykładać się do nauki, robić rzeczy „nadprogramowe”.
                Gdy nadeszły wyniki egzaminu gimnazjalnego, pamiętam, że się rozpłakałam – niby nie był to najniższy wynik w klasie, ale nie był także najwyższy. Jedna z moich koleżanek, która miała słabszą średnią ode mnie i mniej się przykładała miała jakieś dwa punkty więcej ode mnie. Nie ma się czym szczycić, ale mam zazdrosną naturę. Nawet swojej koleżance potrafiłam zazdrościć. Choć może to było skierowane bardziej w tę stronę – dlaczego ja nie mogłam mieć większego wyniku od niej?
                Być może, podświadomie, te myśli sprawiły, że trochę straciłam wiarę w siebie. Gdy przyszło do wybierania szkół średnich, na pierwszym miejscu postawiłam tę z gorszymi wynikami, dopiero na dalszych te lepsze szkoły, jakby nie wierząc, że stać mnie by się do nich dostać. A gdy znowuż inna znajoma ze szkoły dostała się do jednego z lepszych liceów, która według mojej opinii (i nie tylko mojej) wcale nie powinna skończyć szkoły, skoro w ostatniej klasie gimnazjum jej frekwencja to mniej niż 50%? O tym jednak można napisać całą książkę, nie dwa zdania… Znów mnie to trochę podłamało.
                Liceum nie wspominam najlepiej. Jedyne, co najbardziej mi pozostało w pamięci – to nauczyciele – przede wszystkim moja wychowawczyni z jej lekcjami języka polskiego. Bo moja klasa… Czy w ogóle mogę nazwać ją swoją? Z 30 osób dziś zostały mi tak naprawdę tylko dwie, z którymi utrzymuję kontakt i to tak bardziej z doskoku niż naprawdę. Czy to przez to, że w październiku, praktycznie dopiero po rozpoczęciu roku szkolnego spędziłam prawie dwa miesiące „walcząc” z wyrostkiem robaczkowym? Ominęły mnie wtedy przecież, te najważniejsze tygodnie, gdy cała klasa się dociera. A może moje stosunki z klasą układały się tak kiepsko poprzez moją „egzaltację” na języku polskim? Ten przedmiot stał się chyba jedyną wartą rzeczą dla której przychodziłam do tej szkoły.
                Oczywiście wyolbrzymiam, jak zawsze – taka dziwna część mojej natury – podoba mi się inne słowo – hiperbolizacja, tak częsta w literaturze. Gdy czytałam swoje wpisy z tamtego okresu – naprawdę dziwię się, że nie skończyłam ze sobą. Praktycznie trzy lata depresji. Siedzenie w pierwszej ławce, to naprawdę nic, ale siedzenie w niej samej to była dla mnie tragedia. W trzeciej klasie już znalazłam się z koleżanką, trochę specyficzną, choć obiektywnie patrząc – nas obie można by tym mianem określić, więc nie rzucałam się już w oczy jako ta, która siedzi sama w ławce.
                Nie mogę też powiedzieć, że nie próbowałam się zakolegować (bo do przyjaźni daleka droga) z innymi. Pamiętam, że na jednej z pierwszych lekcji, zanim wszedł do sali nauczyciel wstałam od swojej ławki i podeszłam do dziewczyny, która również siedziała sama, gdy spytałam czy mogę z nią usiąść, pamiętam, że w klasie od razu zrobiło się ciszej. Za chwilę jednak przyszła wicedyrektorka by porozmawiać z tą dziewczyną o jej przeniesieniu do innej klasy w naszej szkole. Odczułam to dosłownie jak policzek. Więcej nie próbowałam pierwsza podchodzić do innych.
                Na sam koniec, z jednej strony męczarni towarzyskiej, z drugiej ciągu wspaniałych zajęć języka polskiego i matury – doszłam do wniosku, że starałam się za mało, że mogłam dać z siebie więcej. Jednak wtedy jedyne co mi już pozostało, to czekanie na wyniki matur. Pojawiła się nawet myśl, że może gdybym poszła do tego lepszego liceum (a na pewno bym się dostała) to może byłabym bardziej świadoma tego, jak ważnym egzaminem jest matura i jak bardzo należy się skupić na przygotowywaniu się do niej.  Być może by tak było.
                Najszczęśliwszym moim dniem w liceum był 30 kwietnia, gdy opuszczałam tę szkołę. Naprawdę, bez względu na to jakby miały mi pojść matury, gdzie bym się nie dostała na studia – najważniejsze było to, że w te mury już nie wrócę.
                A jednak wróciłam, może nie w te mury, jednak do tego miasta by od nowa zacząć studiować polonistykę. Teraz wiem, że porażka w Łodzi, także była czymś dobrym, o ile nie najlepszym w moim życiu.
                Ten czas od października 2011 do czerwca 2012, gdy tam mieszkałam w małym mieszkanku, z dwoma koleżankami i wracałam do domu na weekendy pamiętam jak przez mgłę. Na czym ja tak naprawdę spędziłam ten czas w Łodzi? Czy naprawdę studiowałam? Oczywiście, było kilka zajęć, kilku wykładowców, którzy wywarli na mnie wrażenie, że przygotowywanie się na ich zajęcia stawało się przyjemnością, nie udręką jak co do niektórych.  Bo większość była nijaka. Taka właśnie. A niby UŁ – to wielki, znany, dobry uniwersytet. W porównaniu z moją małą filią innego uniwersytetu, w małym mieście to UŁ – jest zaśniedziałą machiną, bez przyszłości, mającą studentów tylko ze względu na rzekomą „renomę”. A przynajmniej tak mogę oceniać tylko Wydział Filologiczny na który uczęszczałam.
                To nie jest moje widzimisię. Gdybym nie miała do czego porównywać UŁ, to bym siedziała cicho. Jednak mam. Taki przykład, pierwszy z brzegu, by nie wyszukiwać ich za wiele, w końcu tu nie o to chodzi. Zajęcia z gramatyki opisowej języka polskiego. Totalna podstawa polonistyki – z tym trudno się nie zgodzić. Na UŁ przerabialiśmy materiał z podręcznika 1984 roku. Na mojej filii przerabiamy podręcznik z 1925 roku, po to by móc go porównać z tym napisanym w 2000. Niby co za różnica 1984 a 2000? Słowem: znacząca – 16 lat dla językoznawstwa to epoka.
                Tylko pomimo skostniałego sposobu nauczania przecież można dać tam sobie radę. Większość rocznika jest na drugim roku. To ja jestem mniejszości, której UŁ się pozbył. Naprawdę nie wiem. Przeglądałam swoje wpisy z tych miesięcy – pomimo świadomości nadchodzącej katastrofy (wiedziałam o tym już po pierwszym semestrze!) nie mogłam się zdobyć na działania, na wzięcie książki do rąk. Sama nie wiem dlaczego. Analizą mojego stanu w tamtym czasie mógłby się zająć psycholog, a może nawet psychiatra  - miałby niezły ubaw. Fragment? Proszę bardzo:
„Jest koniec marca, mam szansę na obudzenie się, na przetrwanie jeszcze na studiach. Jeśli się nie obudzę teraz, nie zrobię tego sama. Nie, nie chcę napisać, że wtedy „nigdy” tego nie zrobię… Ale jak mam to zrobić? Mam trochę tych stron na necie i jednak ciężko mi będzie się od nich tak rach ciach uwolnić. Nie potrafię.” z dnia 26 marca 2012r.
                Właśnie na tym spędziłam swój czas w Łodzi – na Internecie. Oglądaniu seriali, czytaniu CelebrityGossipp. Po prostu zmarnowałam ten czas – żebym chociaż wtedy pracowała, zarobiła jakieś pieniądze, zdobyła doświadczenie, żebym chociaż po „studencku” poimprezowała, znalazła „przyjaciół”, cokolwiek. Jednym moim sukcesem było poznanie pana p. który miał mnie w głębokim poważaniu.
                Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, jak mogłam „być” z kimś takim. Jedyny wniosek jaki mi się nasunął, to to, że byłam po prostu zdesperowana, by kogoś wreszcie mieć.  No przeczytajcie:
p: jak tam wolisz :D
Ja: ale odpowiedź:P
p: lepsza niż żadna :D
Ja: to żadna była alternatywą?  mam się czuć zaszczycona? :D
p: jak wolisz :P
Ja:  i znów to samo? ;P
                masz mnie dość słowem:)
                ok, kilkoma słowami:)
                tak czy siak, nie przejmuj się, ja siebie też mam dość:)
p: jak wolisz, po raz trzeci :D:D:D:D
Ja: miło byłoby gdybyś zaprzeczył, ale ha:) wolisz żebym sama sobie dopowiadała, domyślała się - jak wolisz, Twój wybór:);P
p: Na pewno, bo jak wolisz może być twój :P
Ja: coś się nie dogadujemy:) szkoda, nie zawracam Ci głowy:)
miłego wieczoru<papa2>
p: Nawzajem :)
                Nie wiem jak to oceniać, bo czy mi w ogóle wypada go obrażać? A może to ze mną było/jest coś nie tak? Zastanawiałam się kiedyś, czy moja znajomość z nim nie była czynnikiem, który nie pozwolił mi przetrwać na UŁ? Tylko to by było aż nazbyt hiperboliczne – moje kłopoty z pewnym przedmiotem zaczęły się wcześniej, niż go poznałam. I poza tym, sama myśl, że coś mogło nie wypalić w moim życiu przez faceta sprawia, że dosłownie robi mi się niedobrze.
                Co dziwne jeszcze we wrześniu miałam nadzieję, że wytrwam, że jakoś mi się uda. Niestety. Zabrałam swoje manatki z mieszkania i pokonana wróciłam do domu – z odpowiednim tłem muzycznym „coming home”. Zawiodłam nie tylko siebie, ale i rodziców. Rodziców, którzy pomimo tego, że przez te miesiące dawali mi pieniądze i wbijali do głowy, że na Internecie świat się nie kończy dalej mnie wspierali. To mama dowiedziała się, że na filii w „moim” dawnym mieście jest rekrutacja uzupełniająca na filologię polską. Czy mogłam spróbować czego innego, pójść w innym kierunku? Pewnie tak, tylko wtedy, wszystko było mi już tak strasznie obojętne.
                A wybór polonistyki tutaj – czy przypadkiem, czy tak po prostu miało być okazał się być szczęśliwy. Jak bardzo i z jak wielkim skutkiem – to przyjdzie mi oceniać po latach. Już na pierwszych zajęciach z przedmiotu, z którym w Łodzi miałam takie problemy, poruszyły mnie słowa doktor – o tym, że nie należy pozwalać swoim porażkom brać kontroli nad swoim życiem. Porażki mogą uczyć, ale nie mogą definiować twojego życia. Te słowa – przypadek?
                 Teraz nauczona swoją porażką w Łodzi, wzięłam się do pracy, co prawda, szczególnie przed sesją było ciężko, wspomnienia itd. Jednak dałam radę. I to wcale nie najgorzej, skoro moja średnia to ponad 4.00. Do tego, pomimo że nasz rok, to praktycznie kilka osób, są to świetni ludzie. Galeria? Pizza? Piwo? Proszę bardzo!
                Chyba jeszcze tak bardzo zadowolona z życia jak teraz, to nie byłam. Ciekawe uczucie, uświadomić to sobie. Kolejny dzień witam z ciekawością, pytaniem – co nowego dziś się wydarzy? Nie brakuje mi tchu na myśl o nieprzyjemnych, niezałatwionych sprawach. Żyję – a na pewno uczę się żyć i wiem, że idzie mi to coraz lepiej, z lepszym czy gorszym dziennym bilansem. Za jakiś czas napiszę, że znalazłam to, czego szukałam w życiu, że nie boję się działania – wręcz przeciwnie – wymyślam sobie nowe rzeczy, którymi mogłabym się zająć. Za jakiś czas będę wyglądała zupełnie inaczej, zachowywała się inaczej. Pamiętając codziennie o tym, gdzie już jestem, a gdzie byłam jeszcze tak nie dawno.
                Jestem szczęśliwa. Żyję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam!