Dziś nawet specjalnie się nie starałam się by zdążyć
zapisać godzinę 21.00 na początku wpisu, tak wyszło samo z siebie. W końcu cóż z tego.
Łapię
jakąś taką smutną refleksję. Czy to przez „Rozważną i romantyczną” Jane Austen,
którą dzisiaj skończyłam, czy przez muzykę, czy z fizycznego zmęczenia? Sama
już nie wiem.
Dzień
zleciał mi nawet szybko. Pod pewnymi względami jestem z siebie zadowolona –
umyłam podłogę w sklepie, czytałam wartościową książkę, znów ćwiczyłam przez te
15 minut, pozmywałam naczynia. Wciąż mało, jednak więcej niż jeszcze miesiąc
temu. To taka subiektywna opinia. Wierzę jednak, że daję sobie radę, małymi
krokami zbliżam się do lepszego etapu w osiąganiu moich celów. Poza pisaniem o
tym na blogu, wspomnieniu o tym koleżance, z nikim na ten temat nie rozmawiam.
Nie, nie dobijam się, nie piszę dzisiaj niczego, co mogłoby podkopać moją (i
tak już wątłą) wiarę w siebie.
Bo
przecież wszystko jest możliwe, prawda? Trzeba tylko w to uwierzyć, zacisnąć
zęby i dążyć, działać w pożądanym kierunku. Reszta przyjdzie sama. Tak mi się
wydaje, że świat widząc, że się starasz sam zacznie ci pomagać. Tak, chodzi mi
o prawo przyciągania, nastawienie na pozytywne myśli przyciągające do twojego
życia pozytywne wydarzenia i pozytywnych ludzi. To takie przecież proste.
Myśleć pozytywnie. Nie poddawać się melancholii.
Nie
zebrałam się jeszcze na to, by przeczytać zapisane rozmowy z niejakim p. ale
przypomniało mi się dziś coś, do czego doszłam jakiś czas temu, a nie miałam
okazji tego zapisać. W naszych rozmowach pamiętam, pisał o tym, że nie uważa by
mając sympatię konieczne było spędzanie z nią każdej swojej wolnej chwili. W
pierwszej chwili, intuicyjnie pomyślałam, że nie do końca się z tym zgadzam.
Jednak jedyne co mu napisałam i z czego byłam dumna, to przyznanie mu racji, że
najlepszy to taki zdrowy związek, miałam na myśli np. to, że przecież nie
kazałabym chłopakowi siedzieć ze mną cały czas w domu, zabraniała mu wyjść na
piwo czy coś, to przecież jakieś nienormalne. On chyba rozumiał to w inny
sposób, dla niego tym przejawem wolności było nawet to, że nie czuł się jakby
zobowiązany (to za wielkie słowo, nie mogłam jednak znaleźć lepszego) do
wysłania życzeń na Wielkanoc. Nawet cholernego, krótkiego sms-a. Nawet tyle.
Nie
mogę się nadziwić jaka byłam wtedy żałosna. Nie pierwszy, nie ostatni raz
napiszę, że za bardzo chciałam mieć „kogoś”. Aż tak, że nie zwracałam uwagi na
różne aspekty – nawet na to, że ja za niego płaciłam. Hah, sponsorkę sobie
znalazł. Niezłe myśli mi się pojawiają.
Podkopał
mnie. Przestałam w siebie wierzyć. Może nawet przez niego straciłam motywację
do nauki w Łodzi. Choć to może zbyt daleko idące wnioski. Zbyt za dużo „zasług”
chcę mu przypisać, by nie móc obwiniać siebie. Poszłabym wtedy na łatwiznę,
prawda? Obwinić za złe decyzje, za niedziałanie w swoim życiu drugą osobę. Nie
wartą nawet jednej łzy, a przez którą wylałam ich całkiem sporo. Kurwa,
przecież nawet do siebie nie pasowaliśmy.
Ah,
a miałam się nie dobijać niczym. Ot, taka ja. Do tego włączyłam sobie muzykę z
folderem pod piękną nazwą „sadness”. Bawię się chyba w Marianne – pławię się w
swoim nieszczęściu, nie dla jej przyczyny, a dla samego tego uczucia. A pisałam
dzisiaj, że nie podoba mi się jej postępowanie. Krytykowałam ją jak tylko
mogłam. Sama zachowuję się tak samo.
Dla
siebie chyba mogę znaleźć usprawiedliwienie, to dla mnie jakiekolwiek uczucie w
tym temacie. A tak bardzo chciałabym zapomnieć o tym wszystkim, nie myśleć o
tym. Nawet gdy wchodzę od czasu do czasu na czaterię mam awersję do wszelakich
panów z tym konkretnym imieniem rozpoczynającym się od litery p. Tak, moją
złośliwą satysfakcją jest to, że piszę jego inicjał z małej litery, bo przecież
nie zrobił nic, kompletnie nic by zasłużyć na jakikolwiek szacunek z mojej
strony. Miał mnie po prostu gdzieś.
A ja
wciąż to przeżywam, za bardzo, za długo. Przecież, to już rok! Żebym chociaż od
tego czasu kogoś poznała, ktoś poznał mnie. Oczywiście, że nie. Muszę przestać.
To, że nikogo nie poznałam wcale nie jest oczywiste. Tak wyszło, życie jeszcze
dla mnie nikogo nie przygotowało. Może jeszcze nie jestem na to gotowa.
Wdech
i wydech, wyprostowane plecy, uśmiech na ustach i pracuję nad sobą. Wierząc, że
będzie dobrze. Dziś jeszcze znajdę się z Karo w NYC, wejdę na chwilę na
czaterię (kusząc los?), posłucham muzyki. Umyję się i obejrzę „Dumę i
uprzedzenie” z Colinem Firth’em. Good night.
Jeśli dobrze zrozumiałam, przeżyłaś zawód miłosny? No to możemy sobie podać rękę , aktualnie jestem w tym samym położeniu, do tego mam masę nauki i muszę go widywać na uczelni. Jak ty się pozbierałaś?
OdpowiedzUsuńWiesz, moja historia była pewnie inna - poznaliśmy się przez internet, spotkaliśmy kilka razy, podobno mu zależało... Przestał się do mnie odzywać - żadnego telefonu, sms-a, głupiej wiadomości na GG. Do tej pory łamię sobie głowę nad tym co się do licha stało. I nie wiem.
UsuńNie wiem także co Ci napisać, sama nie jestem pewna czy się po tym pozbierałam, to gdzieś jeszcze we mnie siedzi, a mija rok od czasu gdy go poznałam. Myślę o nim jednak coraz rzadziej, tak mi się wydaje.
To, że musisz go widywać na uczelni, naprawdę nie ułatwia sprawy. Ja i on - mieszkaliśmy w zupełnie innych częściach miasta, chodziliśmy na inne uczelnie. Mało tego, po pewnym czasie w ogóle wyprowadziłam się z Łodzi. Myślę, że to pozwoliło mi się od tego odciąć.
Ale przecież specjalnie, nie będziesz zmieniać ani uczelni, czy miejsca zamieszkania, u mnie to także nie było powodem.
Napiszę Ci coś, kto mi kiedyś to powiedział. "Life goes on. Love goes on.". Zapomnieć się nie da. Można jedynie sprawić, by myśli o tym nie sprawiały bólu, stały Ci się obojętne. Recepta? Czas, inna miłość i paradoksalnie wałkowanie tej sprawy znów i znów w swojej głowie. Gdy przetrawisz te myśli setki razy staną się nudne, bezwartościowe. Później nie będziesz potrzebowała tego wspominać, zaczniesz myśleć nad tym "co dalej, kto dalej".
Tylko tyle mogę napisać ze swojej strony. Powodzenia! :)