No więc może zmotywuję się do dalszego ciągu opowieści.
Po
występie kabaretu wszyscy święci zostali zaproszeni na poczęstunek. O tym, co
powiedział rektor już pisałam. Więc może, gdyby było mniej tego jedzenia, nie
siedzieli by tam tak długo? Razem z panią R. (osobą, która pomagała nam z tym
wszystkim, świetna kobieta) martwiliśmy się tym, że oni tak długo tam siedzą.
Dwie, trzy godziny? A może więcej – w tej chwili już nie wiem. W każdym razie
jakoś sobie poradziliśmy z tym, że pojawiły się tam i zespoły i media i każdy,
kto był zaproszony (lub też nie). Tylko kurczę, gdyby nam tam brakło miejsca to
co? Wyprosić rektora? Prezydenta miasta? Ha! Nie było takich odważnych.
Koncert
zespołu Mebius i Amnezja – to było coś, co robiło wrażenie. Na Amnezji się
urwałam z zaplecza i posiedziałam sobie chwilę na trybunach – ich wokalista ma naprawdę świetny głos, myślałam o tym, by
podejść i pogratulować muzykom, powiedzieć, że dali świetny występ, ale
stchórzyłam (tak mimo wszystko stchórzyłam). W czasie ich koncertów trochę
czasu spędziłam z N. i M. przy grillu, pilnowałam magazynu i naprawdę nie
pamiętam co jeszcze.
Wiem,
że mieliśmy małą zadymę związaną z policją – nawet ktoś z góry zadzwonił do C.
z pretensjami, że nikt z organizatorów nie chodzi z policjantami na patrole.
Super. Z tym, że jakoś specjalnie funkcjonariuszom na naszym towarzystwie nie
zależało i poza tym, czy my naprawdę mieliśmy ich cały czas pilnować i patrzeć
kiedy idą na patrol, a kiedy na fajkę albo na jedzenie? Ż. tak się zdenerwowała
z tego powodu, że prawie się trzęsła. Mnie także raz kopnął zaszczyt udziału w
takim patrolu. Nie ma to jak jakaś grubaska z identyfikatorem podążająca za
dwoma dryblasami w czarnych mundurach. Szczęśliwie sytuacji zagrażającej
bezpieczeństwu nie było. Ludzie sobie popili, pozostawiali śmieci, ale nie
narozrabiali za bardzo. Za to jeden ze strażników miejskich podobno awanturował
się z policjantem, za co później przepraszał. Cóż, ochrona w każdym razie się
spisywała. Policjantów po mieście chodziło około 60 – co ludzie, którzy
wcześniej zajmowali się organizacją imprez masowych stwierdzili, że to bardzo
duża liczba. Cóż, babcia mi przypomniała, że przecież nie tak dawno była na
sytuacja w Krakowie, gdzie zadźgali nożem studenta, pewnie bali się powtórki.
Było
kilka sytuacji, w których zachowałam się dziwnie, nawet jak na mnie. Jedną z
nich była ta, gdy siedzieliśmy z I. w magazynie – odcięliśmy się trochę od
hałasów za drzwiami. Rozmawialiśmy, I. wspomniał o koleżance, która śpiewała mu
100 lat, a ja oczywiście, nie wykorzystałam okazji i nie złożyłam mu życzeń,
jak jakaś tępa idiotka. Ale po co to zapisuję, by się wstydzić za siebie? O
nie, piszę, by więcej takiego faux pas nie popełnić.
Gwiazdami
wieczoru byli bracia figo fagot. Kurwa, wielkie gwiazdy. Przyjechali jakoś ok.
14? Nie jestem pewna, w każdym razie już gdy wyszli z samochodu to z puszkami
piwa w rękach. Po krótkiej próbie pojechali do hotelu „odświeżyć się” (czyt.
napierdolić się jak meserszmity). Gdy po 21 wyszli na scenę, poszłam na chwilę
z S. na trybuny, zastanawiałyśmy się co będzie, gdy się przewrócą na tej scenie
i się nie podniosą. W ogóle co to niby ma być? Jaka to gwiazda ten zespół? Wymagania
mieli bóg wie jakie (Jack Daniels, ha! byli już w takim stanie, że byłoby im
bez różnicy czy to JD czy woda). Wcale ich nie można było zrozumieć – ja wyłapywałam
tylko co któreś słowo z kolei. Chyba tylko jedną piosenkę posiedziałyśmy na
trybunach z S..
Przyszedł
tam z nami wtedy jeszcze H., który jeździ na wózku, może mogłabym to inaczej ująć,
ale przecież z drugiej strony, osoby niepełnosprawne, nie mają w Polsce łatwego
życia. Na zapleczu amfiteatru ledwo manewrował wózkiem, eh.
Czy
wchodzić w te wszystkie szczegóły? Z jednej strony zajmie mi to bardzo wiele
czasu, z drugiej nie chciałabym pozapominać. A to przecież ta właśnie okazja, z
tych nielicznych w moim życiu, kiedy dzieje się tak wiele, tak bardzo.
Na
koniec koncertu już nie wiele mieliśmy do roboty. Przy grillu ewentualnie –
pojawili się i policjanci i ochroniarze. Nawet ja im tam trochę pomagałam przy
tym. Tego dnia nie zjadłam za wiele – po 9 kupiłam sobie drożdżówkę, potem
zjadłam jedną kiełbaskę, a wieczorem dwie. No jakiś kawałek ciasta i ciastko –
ale to dosłownie wszystko. Piłam za to bardzo dużo wody.
Po
odjeździe wielkich braci, którym C. musiał jeszcze załatwić lożę w klubie,
wzięliśmy się za ogarnianie tego wszystkiego. Przy składaniu namiotu akurat nie
byłam, ale zbierałam śmieci na trybunach i w parku okalającym trybuny. Ja
pierdzielę, naprawdę ostatnią rzeczą, jaką chce się robić po 1 w nocy jest
sprzątanie butelek i kubków po piwie. No ale dałyśmy radę.
Na
koniec wyniesienie wszystkiego co zostało z magazynu do samochodu i
przewiezienie tego na uczelnię. Cięższe rzeczy – jak ławki, stoły jakieś
nagłośnienie – przewoziliśmy następnego dnia. Chyba ostatnie co było wpakowane
do samochodu to banery. W każdym razie było już ok. 2 gdy skończyliśmy.
Większość wpakowała się w samochód – jechali w kierunku uczelni, ja do babci
chciałam iść pieszo, jednak C., wraz z E. zaprotestowali i tak oto C. zamówił
dla nas taksówkę. C. wybierał się jeszcze do jakiegoś klubu – podziwiam.
Czekaliśmy jakiś czas na tę taksówkę, ale wreszcie się pojawiła. Chociaż tyle,
że nie musiałam iść na pieszo takiego kawałka drogi, bo przecież czego miałabym
się bać?
Obudziłam
babcię telefonem i otworzyła mi drzwi, szybko się umyłam i poszłam spać. Plan
na czwartek był taki, że część samorządu rano zajmuje się dokładniejszym
wysprzątaniem amfiteatru, a reszta rozkładaniem sceny na rynku. Ja byłam w
ekipie sprzątającej, na szczęście mieliśmy się tam pojawić po 10. A ja
obudziłam się jeszcze przed 6 – pisałam do siostry, jakie rzeczy ma mi spakować
i przywieźć ( miała ustną maturę z ang.), a potem ubrałam się i wyszłam z
mieszkania by przed 8 spotkać się z nią na dworcu i odebrać te rzeczy. Tak
teraz myślałam, że nie przemyślałam wcale, a wcale tych swoich ciuchów. W taką
pogodę męczyłam się w długich spodniach, jak jakaś wariatka.
Gdy
wróciłam do mieszkania dokończyłam śniadanie i poszłam do amfiteatru.
Pozamiataliśmy trybuny, powynosiliśmy jeszcze rzeczy, które należało przewieźć.
I czekaliśmy na przyjazd faceta, który miał odebrać amfiteatr. Wtedy właśnie
rozmawiałam z bratem, który miał maturę z polskiego, zadzwonił do mnie jak
tylko wyszedł z egzaminu. Strasznie był zdenerwowany. A ja jak jakaś dziwna przypominałam mu przez
telefon o co chodzi z filozofią Nitezchego, która także była jedną z przyczyn popełnienia
zbrodni przez Raskolnikowa w „Zbrodni i karze”. A poprzedniego dnia w trakcie
występu figo fagotów rozmawiałam z nim o szczegółach dotyczących pracy – było ciekawie
;d.
Na
koniec zostałam jeszcze ja z S., czekałyśmy aż wrócą samochodem po resztę
rzeczy, pomogłyśmy to powynosić i zadzwoniłam do faceta by przyjechał już to
sobie pozamykać. S. poszła sobie do
domu, a ja na rynek, zobaczyć jak tam rozstawianie sceny – choć tak naprawdę to
nie miałam po prostu co robić, a do mieszkania tak daleko nie chciało mi się
wracać. Gdy pojawiłam się na rynku, scena była już rozstawiona, C. wysłał mnie
i innych do domu byśmy odpoczęli. Więc chcąc nie chcąc wróciłam do mieszkania i
przespałam się jakieś trzy godziny. Trochę chociaż odpoczęłam. Wstałam, umyłam
się i po 17 znów byłam na rynku, jako pierwsza z naszej ekipy (no nie licząc
C., który był tam cały czas…) – koncerty
rozpoczynały się od 19. Jednak ja nie za wiele miałam do roboty. Po prostu
usiadłam w cieniu za sceną i obserwowałam. Widziałam wtedy dwie osoby, które
zrezygnowały z naszego kierunku, nawet mi pomachały.
Potem
pojawili się inni z samorządu, tym razem jednak, nie mieliśmy aż tak dużo do
roboty. Żadnego cateringu z naszej strony, wszystko odbywało się w rynkowych
knajpach. Mieliśmy takie prowizoryczne zaplecze w remontowanej knajpie
należącej do znajomego C.. A ten jeszcze ok. 18 pojechał jakieś 20 km do innego
miasta po nagłośnienie…
Przez
ten czas, co trwał koncert siedziałam w tej remontowanej knajpie, inni razem z
rektorem i panią dziekan przy stoliku przed tą knajpą – musieliśmy im podać
jakieś napoje, ciasto, owoce, ale na szczęście tylko tyle. Chciało mi się
śmiać, gdy poprosili M. o przyniesienie piwa pani dziekan, a ten zamiast sam je
podać wszedł do tej knajpy i tak się spojrzał, czy aby ja, albo jego dziewczyna
nie zanieślibyśmy jej tego. Spoko, zabrałam i postawiłam to piwo przed nią.
Jakaś
taka niezgrabna wtedy nie byłam – w sensie, zrobiłam to tak naturalnie.
Podobnie, jak stawiałam talerz z ciastem – rzuciłam tekścik „trochę słodkości”
i schowałam się do knajpy. Przez ten czas czułam się nieswojo o czym
wspominałam na początku już wczoraj w swoim tekście. Tak jakoś. Dziewczyny z
samorządu i była przewodnicząca, która nam trochę pomagała – wszystkie były
sparowane. A ja taka sama. Przecież do samorządu przyszłam nie znając tam
nikogo. Naprawdę, dziwię się sobie, że mimo wszystko jakoś zżyłam się z ludźmi
i trochę ich poznałam. W końcu cóż innego tak nie łączy ludzi jak praca przy
realizacji wspólnego celu? Tak więc myślę, że cieszę się, że nie wystraszyłam
się tej odpowiedzialności na samym początku, że nie poddałam się tak jak dziewczyny
z mojego roku.
Interesująco
było także jeśli chodzi o konkursy -
mieliśmy bowiem do rozdania kilka voucherów do popularniejszych restauracji w
mieście. No ale żeby je rozdać, to musi być jakiś konkurs. Jeden był na
najlepszy slogan naszych juwenaliów. A inny, w którym sama pomagałam polegał na
biegu przez rynkowe uliczki i odpowiedzi na pytania od organizatorów (na
szczęście przydała się jeszcze plakietka, które rozdał nam w środę C. ;)). Na
moje pytanie, żaden z uczestników nie odpowiedział (a była ich aż 4 ;D). Jeden
strasznie podchmielony rzucił mi tylko krótkie „kurwa!”, haha. Do tego stało
przy mnie kilku dresów, wyglądało więc to ciekawie. Odsyłałam więc ludzi w
kierunku drugiej osoby z pytaniami – T. i I.. W końcu i tak E., który stał się
odpowiedzialnym za konkursy wcale tych odpowiedzi nie wziął pod uwagę, i wygrał
po prostu ten, kto pierwszy okrążył rynek, ha;).
Gdy
już pan rektor i pani dziekan sobie poszli także poszłam usiąść przy tym
stoliku. Pani R. nawet poprosiła I. by przyniósł mi piwo, które chętnie
wypiłam. To było fajne, siedzieliśmy sobie przy dobrej muzyce – na żywo i
rozmawialiśmy. Występy bardzo się przedłużyły – miały się skończyć o 21, a
trwały do po 23. C. poprosił chłopaków z zespołu by specjalnie dla pani R.
zaśpiewali jeszcze piosenkę - w ramach
podziękowań. Wszyscy przy naszym stoliku biliśmy brawo. Wcześniej jeszcze
zjedliśmy sobie pizzę, którą zamówił I.. Wzięłam sobie dwa kawałki – i tego
dnia nie za wiele jadłam.
Po
skończonych występach zebraliśmy się i zaczęliśmy odpinać banery i rozbierać
scenę. Pewne elementy wpakowaliśmy do samochodu i sobie odjechały, a resztę ja,
I., N., C., M. nosiliśmy przez cały rynek na podwórko. Nie ma to jak spacer
starówką po 1 w nocy z ciężkimi metalowymi częściami namiotu na ramieniu :D.
Zebraliśmy też z grubsza te śmieci wokół sceny i tyle. Zebraliśmy się do domu.
N. z M. wrócili samochodem, C. udał się na kolejną imprezę, a ja wraz z I.
wyszliśmy z rynku razem – mniej więcej w tym samym kierunku. Szłam nawet
dłuższą drogą – z tego względu, że mimo wszystko nie chciało mi się zapuszczać
w te ciemne uliczki po 1 w nocy. Ale też, dłuższa rozmowa z I. także była
zaletą dłuższego spaceru.
Jestem
psychiczna i dobrze mi z tym. Może gdy w końcu pogodzę się z pojawianiem
głupich myśli w mojej głowie, przestanę się nimi przejmować i przestanę zwracać
na nie uwagę? Nic więcej nie piszę w tej kwestii.
Znów
obudziłam babcię, ale tym razem już się nie myłam. Od razu poszłam spać.
Obudziłam się po 8, wzięłam prysznic, zjadłam śniadanie, wsiadłam w autobus i
pojechałam na dworzec i wróciłam do domu busem. Byłam tutaj ok.12. Od razu
weszłam do łazienki, umyłam głowę, doczyściłam wreszcie stopy (musiałam się posiłkować
butami mamy, które przez te trzy dni przyprawiły mnie o niezłe odciski na najmniejszych
palcach stóp :D).
Wow.
Kolejny enter, nowy akapit i początek 93 strony w tym pliku. 93 strona zapisana
przeze mnie w tym roku. A na blogu będzie to już 110 wpis. Trudno w to
uwierzyć.
Napracowałam
się niesamowicie pomagając przy juwenaliach. Czy tak właściwie mam coś z tego?
Satysfakcję, tak jak rozmawiałam z I. – sami też potrafimy coś zorganizować,
często nawet coś z niczego. I jak w takiej chwili mamy nie być dumni z siebie?
Oprócz tego dowiedziałam się dzisiaj, że pani R. przekazała mi i trzem innym
dziewczynom voucher do 80 złotych do wykorzystania w jednej z restauracji przy
rynku. A więc kiedyś się wybierzemy i go wykorzystamy, nie to, aby było to coś,
czego oczekiwałam. Miło też, dowiedzieć się, że pani R., na tyle mnie
zapamiętała i zauważyła, że sporo rzeczy zrobiłam;).
Ah,
koniec. No prawie koniec, bo zostało nam jeszcze powysyłać podziękowania do
sponsorów i innych. Jednak już tyle chodzenia i tyle stresu to nie będzie.
Wrzuciłam
wczoraj kilka zdjęć, które zrobiłam na juwenaliach na fb. Na stronę naszego
samorządu tylko takie związane z nami – tylko I. jako jedyny je polubił, cóż
;d.
A
wczoraj wieczorem przerwałam pisanie bo poszłam na obiad, a później znienacka
zaofiarowałam się, że pojadę z bratem na cmentarz, podlać kwiaty i trochę
posprzątać. W gruncie rzeczy, to było trochę dziwne. Bo tak naprawdę nie mam z
kim o tym wszystkim szczerze pogadać – stąd też to moje rozpisywanie się tutaj,
i przyszło mi wczoraj rano do głowy, że pewnie mogłabym o tym wszystkim porozmawiać
ze starszym bratem, którego nawet nie znałam, bo odszedł niedługo po porodzie…
Nawet przeszło mi przez myśl, by pisać te słowa w formie listu do niego,
stwierdziłam jednak, że nie będę przesadzać.
Tak więc tego samego dnia, w którym o nim myślałam, wybrałam się na jego grób i
porozmawiałam z nim chwilę.
Na
cmentarzu spotkaliśmy także H. – kolegę z klasy mojego brata i chłopaka, z
którym występowałam w szkolnym teatrze. Pogadaliśmy o maturach, ich dalszych
planach. A zaraz po tym, jak wróciliśmy do domu, znów wyjechaliśmy z bratem
załatwić jeszcze jedną rzecz. Tak więc wróciliśmy dopiero ok. 9. – wtedy to
dokończyłam wpis.
A
dzisiaj, choć miałam w myśli naukę na kolokwium z gramatyki i jakieś powtórki na
egzamin z literatury – pomogłam tylko mamie z obiadem i przygotowaniem ciasta.
Wyciągnęłam także wszystkie ciuchy z szafy, bo przecież to niemożliwe, że aż
tak bardzo nie mam się w co ubrać, prawda? Okazało się więc, że mam fajne
spodnie ¾, które założę w poniedziałek (o ile będzie odpowiednia po temu
pogoda), ale te ciuchy leżą wciąż na moim łóżku i nie mogę się zebrać by je
poukładać. Właściwie to nawet zastanawiam się, czy nie iść po prostu wcześniej
spać i wcześniej wstać jutro.
A
tak, obejrzałam jeszcze dzisiaj ostatni odcinek 10 serii serialu NCIS i ostatni
odcinek 4 sezonu NCIS: Los Angeles. Obydwa są okropne! W sensie – brawo dla
scenarzystów, bo doprowadzę się do szewskiej pasji czekając na koniec września
by obejrzeć jak się potoczą losy moich bohaterów. Bo przecież jak to – Ziva,
Tony, Tim składający rezygnację ze służby w NCIS by ratować Gibbsa? Gibbs sam
na misji, celujący do swojego przyjaciela? Deeks całujący Kensi a potem
torturowany wraz z Samem przez Sidorova? Takiego zakończenia nie można się
spodziewać. Ani tym bardziej czekać kilka miesięcy na ich dalsze losy!!!
Nom,
już nie raz w tym wpisie nazwałam siebie psychiczną, prawda?;) A więc ok.,
poddaję się, wrzucam ciuchy na biurko i fotel, wyłączam laptopa, idę się myć i
spać. Tak zrobię. Jest po 21.
Tym
sposobem skończyłam 93 stronę tego pliku. Ah, życie moje, bądź zawsze ciekawe.
Olly Murs – Dear Darlin’
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz