Nie wiem skąd to wrażenie, że te trzy dni były jakby
wyjęte z życia innej osoby i wstawione do mojego życiorysu. Przez pomyłkę na
pewno, bo to przecież niemożliwe, żebym ja aż tyle zrobiła, na tyle potrafiła
się z innymi dogadać i współpracować, na tyle… wszystko.
Tak
mi przyszło do głowy, że to doświadczenie dodało mi pewności siebie. Nie wiem
czy to słuszny wniosek, oparty przecież tylko na jakichś takich przebłyskach.
Jednak to, że w organizacji imprezy sporo rzeczy, co prawda drobnych i
drobniutkich, zależało ode mnie – to dało mi wiarę w to, że jestem potrzebna.
Oczywiście ten stan nie trwał bez przerwy – bo wczoraj chwilami czułam się trochę
niepewnie, ale to szybko minęło.
godz. 21.15
Jakoś
tak nie dokończyłam tego akapitu powyżej.
21.30.
Ok., ok., zbieram się w sobie, zamiast przeglądać Internet w poszukiwaniu
czegoś, czego i tak nie znajdę.
Może
po prostu skupię się na opisaniu wydarzeń chronologicznie? Dla odwagi walnęłam
sobie piwko. Z braku laku i tyskie dobre.
Pisałam,
że w środę to od 8 do 23? Wolne żarty, u babci byłam dopiero po 2 w nocy!
Zaspać nie zaspałam, więc o tej 8 byłam już w amfiteatrze. Oprócz mnie była
jeszcze G. z drugiego samorządu, pootwierała ona wszystko, wpuściłyśmy
techników by rozkładali się ze sprzętem i czekałyśmy na przybycie reszty
samorządu. Pojawili się chyba jakoś po 9. Przywieźli pozostałą z wtorkowego
grilla kaszankę i kiełbasę, banery, roll-upy i tysiąc innych rzeczy. Od tej 9
do 16 robiłam chyba z tysiąc rzeczy. Począwszy od noszenia tego wszystkiego,
wywieszania regulaminu imprezy i oznaczeń wyjścia ewakuacyjnego, chodzeniu po
sklepach w poszukiwaniu ceraty i korkociągu, robieniu kanapek, układaniu
pokrojonych warzyw na plastikowe talerze, przez rozkładanie tego szwedzkiego
stołu, cięcie papierowego obrusu, kończywszy na milionie innych rzeczy. Z
jednej strony – przy papierkowej robocie dotyczącej juwenaliów nie zrobiłam
praktycznie nic – no chyba, że liczy się skserowanie regulaminu, który później
był przez nas wszędzie rozklejany. Tak fizycznie robiłam wszystko, co trzeba
było, a przynajmniej bardzo się starałam.
Te
kanapki i stół szwedzki – to wszystko było dla VIPów – czyli wszystkich
świętych z uczelni, zespołów, dziennikarzy, choć potem to i wszyscy korzystali
z tego piwa, napojów zimnych i gorących, kanapek, ciast, ciastek, warzyw,
owoców, wreszcie grilla. Stół szwedzki to był w teorii bo w praktyce, to i tak
wszystko musiałyśmy z dziewczynami podawać na stolik uczelnianych władz. Wino i
wódkę, także. Najlepszy był pan rektor, który nas skrytykował mówiąc, że
przecież posiłek to miał być skromny. Jasne, za dużo źle, a jakby było za mało,
to też źle.
W
gruncie rzeczy, to nawet nie wiem ile tego jedzenia poszło, dość sporo, choć
zostało nam jeszcze trochę tej wędliny – to dzięki zarządzaniu I. Poza tym i
tak bardzo dużo tego było – sponsorzy w miarę dopisali, no i dostaliśmy też na
to jakąś kasę od „góry”.
Od
14 zaczęły się już jakieś próby techniczne, był też całkiem niezły problem z
instalacją – nasz uczelniany specjalista powymieniał ileś tam bezpieczników i
mówił nam, byśmy się modlili, by ta cała instalacja wytrzymała całą tę imprezę.
Pan elektryk lubi rozmawiać – nawet mnie, któ®a się na tym wcale nie zna starał
się wytłumaczyć wszystko jak najlepiej…
Kurczę,
by to wszystko opisać sensownie to nie wiem, czy wystarczy mi na to
koncentracji.
Ok. 16
miał się odbyć pochód przez miasto. Na szczęście wywinęłam się od tego, byłam
już tak zmęczona, że z chęcią zrezygnowałam z kolejnego, długiego marszu. Ktoś
zresztą musiał zostać i pilnować tego rozstawionego jedzenia i naszych rzeczy
w, nazwijmy to, magazynie (jedno z pomieszczeń w amfiteatrze na niego
przeznaczyliśmy). Przez jakąś godzinę mieliśmy spokój. Wtedy to usiedliśmy
sobie na tym prowizorycznym „ogródku” dla VIPów z trzema stolikami. Nie
zostałam przecież tam sama – I., N., S., M., T. – tak teraz myślę, że tylko ja
byłam z innego wydziału. G. i Ż., dziewczyny z mojego wydziału poszły na
korowód. Był tam także gość, który prowadził całą tę środową imprezę. Miał mały
problem ze słowem „magnificencja”. Popisałam się, mówiąc, że tak jak tytułujesz
biskupa ekscelencją, tak rektora magnificencją. Ot, każdy ma swoje chwile ;d.
Ok.,
wreszcie pojawił się barwny korowód. Prowadzący od razu na scenę by witać
wszystkich świętych, odbyło się także uroczyste wręczenie studentom klucza do
miasta – tutaj na scenę na szczęście wyszedł C. – przewodniczący z mojego
wydziału, a nie E. – przewodniczący tego drugiego. Oczywiście, nie wiem o co konkretnie chodzi,
ale jakoś tak nieprzyjemnie mówili o E. w czasie przygotowań – może mieli
rację, może nie. Później jednak wobec mnie zachował się bardzo w porządku, więc
żałowałam trochę, że przez moment patrzyłam na E. oczami innych.
Później
władze uczelni zostały poproszone o wybór najlepszego stroju na korowodzie. A
muszę przyznać, że ludzie się popisali – był tygrys, wampirzyca, superbohater z
muskułami (swoją drogą podziwiam go, że w taką pogodę wytrzymywał w tym
kostiumie) i jego dziewczyna, lekarze (tacy z serialu), bobas – chłopak owinął
się w pasie pampersami i miał jeszcze tylko addidasy, dziewczyna miała na sobie
strój ludowy. Ciekawie, ciekawie. Do tego improwizacja – widzowie wyskandowali
jakiegoś chłopaka na scenę, który zagrał jakąś piosenkę na ----no takim czymś.
Później
występ jednego z naszych uczelnianych kabaretów, my w tym czasie wypisywaliśmy
prowadzącemu nazwiska ludzi, którym miały być wręczane nagrody – za wtorkowy
turniej piłki nożnej, ping ponga i bieg straceńca. Podostawali jakieś vouchery,
dyplomy i puchary. Trochę stresu było, bo prowadzący wyszedł już na scenę, a
dopiero I. wraz z S. zaczynali przepisywać nazwiska ostatniej tury zwycięzców.
Wielcy zwycięzcy – spora część się wcale nie pojawiła. A ci, co wygrali turniej
piłki pojawili się po odbiór nagrody, na naszym zapleczu, bo wcześniej nie
usłyszeli, że są proszeni na scenę. Cóż, towarzystwo nieźle grzało.
Kurczę
jest po 11. Nie dam rady tego dzisiaj dokończyć. Idę spać.
Passenger – Let Her go
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz