Zrobiłam to zdjęcie w pociągu, gdy wracałam po 20 do
domu. Płakałam wtedy – ze zmęczenia, stresu, niewykrystalizowanych myśli. A
mimo to dostrzegłam wówczas niejako – poetyczność tej sytuacji. Płacz w pociągu
– uzewnętrznianie siebie w podróży.
Dzień
nie zapowiadał się najgorzej – wstałam rano, byłam w pracy – czytałam „Lambro”
Słowackiego – rodzice byli znów na wyjazdach. Gdy mama wróciła, poszłam do domu
przebrałam się, poprzeglądałam trochę filmiki na yt i wyszłam na busa. Nie
lubię nimi jeździć – są za ciasne, często śmierdzi tam Bóg wie czym. Na
uczelnię weszłam jakoś po 13. Zajęcia zaczynałyśmy od 13.30. Po drodze jeszcze
spotkałam kolegę z wfu – jak mogę o tym nie wspomnieć, prawda? Tym bardziej, że
potem pojawił się przed uczelnią – a my siedziałyśmy akurat przy oknach
idealnie wychodzących na uczelnianą alejkę – dziewczyny co rusz na niego
zerkały, dumna z siebie – nie częściej niż one. Wkurza mnie trochę ich
zachowanie, ale pewnie moje zachowanie wkurza ich. Lambro? Dla mnie ten język
jest ciekawy – już samo to, że tak powiedziałam – A. stwierdziła, że „one są
głupie, a ja za mądra” – ha, właśnie jak jechałam na uczelnię dowiedziałam się
od pewnej osoby z funskanu – że jestem przemądrzała – znów dumna z siebie
odpisałam ładnie i kulturalnie. A za to dostałam zwrotnego smsa o treści – „nie
dosc ze gruba to jeszcze jebnieta”. Ah, milutko.
Zajęcia
z poetyki poszły w miarę gładko – w końcu to, co omawiałyśmy nie było takie
trudne. Wykład z romantyzmu także minął całkiem spokojnie – trochę miałam
problem z koncentracją, ale dałam radę . Za to ćwiczenia… Właściwie do tej pory
nie wiem co się stało – rozmawialiśmy o tekście, nie tylko ja, ale i dziewczyny
coś dopowiadały (A. nie poszła na romantyzm), w pewnym momencie się zacięłyśmy
– raz, drugi, w końcu pan profesor się wkurzył i powiedział, że za tydzień
piszemy kolokwium z tego utworu Słowackiego. I po prostu wyszedł z sali – byłby
to zrobił efektowanie, ale musiał poczekać aż wyjdziemy z sali, a że wszystkie
trzy byłyśmy zaskoczone – trochę potrwało zanim się zebrałyśmy (szczególnie ja
ze swoimi dziesiątkami kartek na ławce).
Wkurzyłam
się tą sytuacją. Jako jedyna przeczytałam cały utwór – rzeczywiście, mogłam się
bardziej przyłożyć, zastanowić o czym to jest – w ogólnym zarysie. A ja prędzej
powiedziałabym coś o metaforach, porównaniach, elementach orientalizmu w
utworze niż o samej jego akcji. Na koleżankach nie zrobiło to raczej wrażenia –
stwierdziły tylko, że zachował się jak dziecko. I ja podzielam to zdanie. Z
drugiej strony (bo zawsze ona jest) od studentów musi CZEGOŚ oczekiwać. Chyba
za bardzo biorę to wszystko do siebie. Potem to wszystko zaczęło się drobniutko
sypać.
Zajęcia
z romantyzmu i tak miały być skrócone – bo miałyśmy iść na wykład „Cenzura w sztuce”
z doktor, z którą miałyśmy mieć zajęcia do tej 20. Do Ośrodka Działań
Artystycznych, gdzie miało się to odbywać szłyśmy marszem – a nawet
przebiegałyśmy przez światła (wciąż na zielonym). Gdy dotarłyśmy na miejsce –
wykład się już zaczął, oczywiście wielka, niezdarna ja – facet ustąpił mi
jakieś krzesło (przesiadł się dalej, nie to, że był tłok) jakoś się wcisnęłam,
ale było mi głupio. W końcu uspokoiłam jakoś swoje nerwy i starałam się skupić
na wykładzie. Może i to co mówił było ciekawe, jednak jak dla mnie – strasznie chaotyczne,
za wiele dygresji do tego nie mógł się zdecydować czy mówi normalnie – czy mówi
do mikrofonu.
Pociąg
miałam po 20, ale wyszłam już wpół do 8. Stwierdziłam, że nie chcę oglądać
tego, co on wyświetlał – fakt, trudno mówić o cenzurze, granicach sztuki bez
słów „gwałt, genitalia, penis”, ale gdy pojawiają się one w jednym zdaniu z „Chrystusem,
krzyżem, religią” mi jako osobie, która ma pewne problemy jeśli chodzi o
zrozumienie Najwyższego, na którego czasem się wkurzam – nie odpowiada to. A
gdy do tego wyświetlane są filmy, które praktycznie przypominają pornosy –
dajcie spokój. A za mną kilkoro wykładowczyń. Ale już nie o to chodzi, bo wyjdę
na jakąś ciemną i ograniczoną.
Żyjemy
w dziwnych czasach – z jednej strony w reklamach uśmiechnięci ludzie mówią o
biegunce (dlaczego nie sraczce?), o kleju do szczęk (dlaczego nie pokazują
ludzi zupełnie bez zębów?). Mimo wszystko wiedzą, że w tym wszystkim jest jakiś
umiar, w sztuce – a niechbym i wyszła na ciemną i ograniczoną – także powinien
być. Sztuka powinna mieć granice. Chce się komuś/czemuś dokopać? Spoko, ale
dlaczego nie w subtelny i wyrafinowany sposób? Jak sam prowadzący powiedział –
bardziej groteskowy niż karykaturalny - pamfletowy, mniej dosłowny. Jak można
zestawiać postać Chrystusa z libertynizmem markiza de Sade? Ah, sama nie
wierzę, ze wrzuciłam te słowa w jedno zdanie.
W
XVIII czy wcześniejszych wiekach pewnie takim zberezeństwem było przedstawianie
bezdomnych, ubogich czy inwalidów. Można by rzecz, że to przecież nas otacza,
dlaczego więc to ignorować? Jednak dziś można się posłużyć tym samym pytaniem –
przecież ciało ludzkie nie jest niczym nieznanym, seks nie jest takim tabu –
dlaczego więc nie iść krok dalej? To wszystko też nas przecież otacza.
Cieszę
się, że żyję w czach, kiedy takie jednak zachowania (bo przecież nie mogę mówić
o tworzeniu sztuki) są marginalne i tłumione, nie pozwala im się wybić na
pierwszy plan. Wszystko powinno mieć pewne granice – jakie, każdy oceni to na
swój sposób.
Wiem,
że nie jest to zbyt kompletny wpis, za mało w nim szczegółów do czego tak pieję
– ale dziś już nie mam siły wpisywać w Google i szukać informacji na temat
wyłapanych i zapisanych przeze mnie nazwisk. Nie dziś.
Justin Timberlake – Mirrors.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz