niedziela, 8 grudnia 2013

...chciałabym iść go ratować...


Nie tak dawno wróciłam z kina. Wrażenia po „The Hunger Games: Catching Fire” („Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia”)? Niesamowite! Muszę dodać, że czytałam tę trylogię – jednym tchem, ale nigdy nie oczekiwałam, by jakikolwiek film realizował fabułę książki w 100% i to jeszcze najlepiej w scenariuszu, który ja sama ułożyłam w swojej głowie – to się nigdy nie zdarzy. Ekranizacje powieści traktuję jako pewne wskazówki dla siebie no i pozwalają mi uświadomić sobie jak różnie można postrzegać tę samą książkę.
UWAGA! DUŻO SPOILERÓW!
                O samym filmie: udało im się zachować umiar pomiędzy akcją, a ważniejszymi momentami – walki na arenie śmigały w napięciu, a niektóre sceny przeżywało się wraz z bohaterami.
A tak, przeżywało. Co ja na to poradzę, że ryczę na filmach jak bóbr? Ba, żeby tylko na filmach. No ale kto normalny wzrusza się do łez (dosłownie, a nie tylko ma wtedy świeczki w oczach), gdy usłyszy historię, że jacyś ludzie robią coś razem – np. coś odbudowują, albo że ktoś uratował kogoś tonącego czy coś – przecież dziennikarze w radiu nie mówią o tym literackim językiem – tylko krótko i zwięźle, a mimo to ja się wzruszam. Jak jakaś debilka.
W każdym razie film mnie wzruszał. A koniec po prostu był taki, że nie chciało mi się wierzyć w to, że to już koniec tej historii na tę chwilę, naprawdę. Zrozumiałam to tylko po tym, że pojawiła się pracownica kina przy schodach – a mimo to ja oczekiwałam, że coś jeszcze będzie…
Jennifer Lawrence nie bez kozery otrzymała tego Oscara. To świetna aktorka – potrafi oddać emocje, co muszę z bólem serca przyznać, nie udawało się Kristen Stewart – w nie mniej popularnej ekranizacji innej sagi. Ciekawym zabiegiem w filmie było wprowadzenie wnuczki prezydenta Snowa – czeszącej się tak jak Katniss, mówiącej, że ona też by chciała tak kogoś pokochać jak Katniss Peetę (gdy Snow oglądał z wnuczką scenę z areny, po uratowaniu Peety), kolejną rzeczą w tym momencie filmu – reakcja Katniss na to, że Peeta znów oddycha, a przecież nie żył – może za dużo naoglądałam się seriali kryminalnych i medycznych, ale to podkreślenie, to „ożycie” Peety podnosi je do rangi cudu – a tego w książce nie kojarzę (czytałam ją jakiś czas temu).
Aktor grający Peetę hm, miał przed sobą nie lada wyzwanie. Nie jest to przecież szablonowa postać – tutaj mężczyzna jest ratowany przez kobietę, a nie na odwrót. Tutaj w blasku fleszy znajduje się Katniss, a Peeta jest takim bohaterem  „na doczepkę”, choć i tak podkreślane jest to, że jest o wiele lepszym od niej człowiekiem (zresztą i w książce to doskonale widać) – to takie inne w tej powieści/filmie. Niemniej uważam, że Josh Hutcherson zdał egzamin.
Co do innych zwycięzców głodowych igrzysk – w iluś dziesięciominutowym filmie trudno przedstawić wszystkich bohaterów tak jak w książce. Niemniej np. Finnicka (który ma już swoje fanki) udało im się ukazać z dwóch stron – i jako zawodowego zabijakę i jako wrażliwego faceta – takie dwie sprzeczności w tej postaci. Bardzo spodobała mi się również scena w której zwycięzcy się wypowiadają o tych 75 igrzyskach, a po zakończeniu rozmów wszyscy łapią się za ręce – wszyscy są solidarni, jak nigdy wcześniej i jak nigdy później.
To dziwne, bo przecież doskonale wiem jak się kończy książka, a mimo to wraz z Katniss w ostatniej scenie niepokoję się o los Peety, chciałabym iść go ratować, pomóc mu, choć to niemożliwe i irracjonalne (te słówka chyba powinny być w odwrotnej kolejności :D).
Heh, nie wiedziałam, że aż tyle mam do powiedzenia w kwestii tego filmu. Naprawdę warto go obejrzeć. Właściwie chyba niedługo obejrzę go jeszcze raz – a co mi tam.
Po filmie poszłyśmy na pizzę – siedziałyśmy i gadałyśmy w klimatycznym Esposito. Wspominałyśmy stare gimnazjalne czasy i opowiadałyśmy sobie co tam porabiamy. Szkoda, że częściej tak sobie nie wypadamy. A na dworcu niespodziewanie spotkałyśmy się z G. – od razu zapytała, dlaczego do niej nie pisałam (była dzisiaj na uczelni), a ja, że po prostu jakoś mi wyleciało z głowy, miałam napisać, ale zamotałam się i w ogóle. Srete. Przecież G. nie miałaby o czym rozmawiać z M. i K. – naprawdę. One uważają G. za dziwną, a G. często śmieje się z M. i K., zatem postawiłam dziś na koleżanki z którymi już dawno się nie widziałam. Takie pomieszanie z poplątaniem.
Widziałam również na dworcu kolegę, z którym chodziłam do klasy trzy licealne lata – ale on nie widział mnie, a ja nie będę się wyrywała z „cześć” na cały dworzec, prawda? No i koniec też był ciekawy – pociąg opóźniony o godzinę, bilety jednak kupiłyśmy, ale w końcu wróciłyśmy do domu z moimi rodzicami. Nie było sensu marznąć na dworcu, G. złapała wcześniej jakiegoś busa, więc się rozdzieliłyśmy.
Mam chociaż dzięki temu o czym pisać. Gdybym mogła co tydzień wychodziłabym z domu w te niedziele – bynajmniej nie musiałabym przejmować się obecnością na mszy. I tak ostatni raz w kościele byłam chyba we wrześniu – na mszy za dziadka, a nie, jeszcze w tym cholernym listopadzie. Ok., nieważne, nie będę o tym pisać, by się nie denerwować. Unikam negatywnych emocji.
Za 10 minut włączę sobie ten film i obejrzę jeszcze raz (głupia ja :D). Tyle na dziś – właśnie wybiła 22.00.

1 komentarz:

  1. To teraz mam kolejny powód, by to obejrzeć :D
    Mój brat wczoraj był w kinie i też zachwycał się filmem, mimo że nie oglądał pierwszej części. Ja z resztą też, aż wstyd się przyznać, ale na początku uważałam, że to kolejny gniot. Czytałam wiele recenzji i dodałam niedawno film do mojej listy filmów, które muszę obejrzeć. :P Zastanawiam się tylko kiedy, bo ciągle nie mam czasu xD Co do Lawrence jakoś nie mogę się przełamać, jako do aktorki, ale zobaczymy co pokazała w "Igrzyskach". Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam!