„Nigdy wcześniej
nie zastanawiałam się nad tym, jak chciałabym umrzeć – nawet mimo
wydarzeń
ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbowała, z pewnością nie wpadłabym na coś
podobnego.(…) Oto
miałam oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochałam. To dobra śmierć,
bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego.”
Może po prostu to byłoby wyjście? Umrzeć
za kogoś, dla kogoś, kogo się kocha. Przynajmniej wtedy bym się przydała –
rodzina dostałaby pieniądze z ubezpieczenia, a liczy się dla nas teraz każdy
grosz. No i nie musieliby się już więcej mną przejmować. Ani oni ani nikt inny.
Taka beznadziejna, leniwa grubaska jak ja nikomu do szczęścia nie jest
potrzebna. Tylko zawadza, jest przeszkodą, czasem wrzeszczącą przeszkodą,
okropnie bezradną (-to słowo napisane bezwiednie), niezgrabną, bezużyteczną.
Dlaczego ktoś miałby się przejmować kimś takim jak ja?
Z łatwością przychodzi mi zapewnianie
siebie o tym jak bardzo jestem beznadziejna. Widocznie taka jest prawda. Nawet
nie muszę się specjalnie wysilać by o tym pisać – to tkwi we mnie. Ja mogę
sobie z tego nie zdawać sprawy, zaprzeczać temu na co dzień, ale palce, które
piszą te słowa wiedzą o wiele lepiej. A jaką głupią rzeczą jest to, co
uruchomiło niedawno ten sposób myślenia. Godzinę temu zmywałam naczynia –
wkurzyłam się, bo to nie moja „kolej”. Myłam także sztućce. I nóż. Zwyczajny,
stary zniszczony nóż z żółtą rączką. To byłoby takie proste, prawda? Przeciąć
sobie po cichutku żyły. Rodzice będący w pokoju obok nie zorientowaliby się, że
coś jest nie tak. A nawet gdyby, mogłoby być za późno przy odpowiednio głębokim
cięciu. Wpatrywałam się w ten nóż dobrą chwilę. Oglądałam z zaciekawieniem to
wytarte ostrze. Sama nie wiem co mnie powstrzymało. Miałam nawet ten nóż przy
skórze, chciałam tylko poczuć jakby to było. W tle jednak pojawił się brudny
zlew i pomyślałam, że to zbyt głupi sposób na śmierć. A potem, że co ja robię,
że chyba straciłam zmysły i mnie pogrzało. Całkiem możliwe.
Wracam do pisania po półtorej godzinie.
Jest wpół do pierwszej. Przynajmniej przez połowę tego czasu siedziałam przy
okropnie trzęsącym się bracie, który nie mógł wcale złapać oddechu. Pogotowie
przyjechało po skandalicznie długim czasie, w końcu podali mu coś na
uspokojenie i zabrali. Rodzice pojechali za nimi.
I co to kurwa ma być ja się pytam? Mało
nam wszystkiego? Dlaczego to nie ja, a on? A mój tata? On ledwo się trzymał,
widziałam. Ja nie wiem jakim cudem potrafiłam się opanować i mówić spokojnym głosem
do niego. Wiedziałam, że jeśli usłyszy za plecami panikę sam zacznie panikować…
Nie mam zresztą najmniejszego pojęcia po co o tym piszę.
Powinnam wreszcie dorosnąć. Nie użalać się
nad sobą, przestać być taką cholerną egoistką. Najwyższy do cholery, co ty
robisz z moim, naszym życiem? Weź się ogarnij!
właśnie...o podobnej rzeczy pisałem u siebie. i wiesz co? nie można umrzeć chyba zamiast kogoś. to żadne rozwiązanie, wszyscy mamy swój czas. i możemy go dobrze wykorzystać.
OdpowiedzUsuń