piątek, 21 lutego 2014

dlaczego to nie ja?

„Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak chciałabym umrzeć – nawet mimo
wydarzeń ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbowała, z pewnością nie wpadłabym na coś
podobnego.(…) Oto miałam oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochałam. To dobra śmierć, bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego.”
     Może po prostu to byłoby wyjście? Umrzeć za kogoś, dla kogoś, kogo się kocha. Przynajmniej wtedy bym się przydała – rodzina dostałaby pieniądze z ubezpieczenia, a liczy się dla nas teraz każdy grosz. No i nie musieliby się już więcej mną przejmować. Ani oni ani nikt inny. Taka beznadziejna, leniwa grubaska jak ja nikomu do szczęścia nie jest potrzebna. Tylko zawadza, jest przeszkodą, czasem wrzeszczącą przeszkodą, okropnie bezradną (-to słowo napisane bezwiednie), niezgrabną, bezużyteczną. Dlaczego ktoś miałby się przejmować kimś takim jak ja?
     Z łatwością przychodzi mi zapewnianie siebie o tym jak bardzo jestem beznadziejna. Widocznie taka jest prawda. Nawet nie muszę się specjalnie wysilać by o tym pisać – to tkwi we mnie. Ja mogę sobie z tego nie zdawać sprawy, zaprzeczać temu na co dzień, ale palce, które piszą te słowa wiedzą o wiele lepiej. A jaką głupią rzeczą jest to, co uruchomiło niedawno ten sposób myślenia. Godzinę temu zmywałam naczynia – wkurzyłam się, bo to nie moja „kolej”. Myłam także sztućce. I nóż. Zwyczajny, stary zniszczony nóż z żółtą rączką. To byłoby takie proste, prawda? Przeciąć sobie po cichutku żyły. Rodzice będący w pokoju obok nie zorientowaliby się, że coś jest nie tak. A nawet gdyby, mogłoby być za późno przy odpowiednio głębokim cięciu. Wpatrywałam się w ten nóż dobrą chwilę. Oglądałam z zaciekawieniem to wytarte ostrze. Sama nie wiem co mnie powstrzymało. Miałam nawet ten nóż przy skórze, chciałam tylko poczuć jakby to było. W tle jednak pojawił się brudny zlew i pomyślałam, że to zbyt głupi sposób na śmierć. A potem, że co ja robię, że chyba straciłam zmysły i mnie pogrzało. Całkiem możliwe.
     Wracam do pisania po półtorej godzinie. Jest wpół do pierwszej. Przynajmniej przez połowę tego czasu siedziałam przy okropnie trzęsącym się bracie, który nie mógł wcale złapać oddechu. Pogotowie przyjechało po skandalicznie długim czasie, w końcu podali mu coś na uspokojenie i zabrali. Rodzice pojechali za nimi.
     I co to kurwa ma być ja się pytam? Mało nam wszystkiego? Dlaczego to nie ja, a on? A mój tata? On ledwo się trzymał, widziałam. Ja nie wiem jakim cudem potrafiłam się opanować i mówić spokojnym głosem do niego. Wiedziałam, że jeśli usłyszy za plecami panikę sam zacznie panikować… Nie mam zresztą najmniejszego pojęcia po co o tym piszę.

     Powinnam wreszcie dorosnąć. Nie użalać się nad sobą, przestać być taką cholerną egoistką. Najwyższy do cholery, co ty robisz z moim, naszym życiem? Weź się ogarnij!

1 komentarz:

  1. właśnie...o podobnej rzeczy pisałem u siebie. i wiesz co? nie można umrzeć chyba zamiast kogoś. to żadne rozwiązanie, wszyscy mamy swój czas. i możemy go dobrze wykorzystać.

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam!