Może zacznę od dwóch
cytatów, które jakoś tak teraz rzuciły mi się w oko, gdy buszowałam w sieci. Pierwszy pochodzi z
newslettera Briana Tracy’ego – Quote of the Day.
"Success is waking up in the morning and bounding
out of bed because there's something out there that you love to do, that you
believe in, that you're good at - something that's bigger than you are, and you
can hardly wait to get at it again."
-- Whit Hobbs
Tak mi się wydaje, że to o
czym traktuje ten cytat, to po prostu życie – sukces, to co kochasz, w co
wierzyć, w czym jesteś dobry, co jest większe od ciebie i nie możesz się
doczekać by znów się za to zabrać. Takie właśnie powinno być życie. Pasmem
sukcesów.
Inny cytat, dokładniej niż moja wyobraźnia opisuje moją
drugą połowę:
Kogo szukam? Kogoś, kto nie musi niczego udawać i przy kim będę
mogła być sobą. Kogoś bystrego, ale z dystansem do siebie. Kto nie wstydzi się
płakać w czasie symfonii, bo rozumie, że muzyka czasem nie mieści się w
słowach. Kto zna mnie lepiej niż ja sama. Kogoś, z kim mam ochotę pogadać z
samego rana i przed pójściem spać. Przy kim czuję, że zna mnie całe życie,
chociaż tak nie jest. Yellowlabel(coby nie było – zalinkowane)
Znalezione na facebookowej
grupie „bloggerów”. Właściwie nie ma nawet takiej prawdziwej bloggerowej grupy,
czy fanpejdża, a szkoda.
Nie wiem dlaczego, jak, ale udałam się dzisiaj z bratem,
siostrą i mamą do Częstochowy. Pomodliliśmy się, pozwiedzaliśmy, porobiłam
trochę zdjęć. Fajne to było. W drodze jednak trochę się od nich odcięłam i
zarówno do, jak i z Częstochowy jechałam ze słuchawkami na uszach – głównie słuchałam
piosenek z folderu „rock”. Na dół wpisu powędruje piosenka, której słuchałam
jako ostatniej zanim zdjęłam słuchawki.
Chciałam poczuć magię tego, bądź, co bądź świętego
miejsca. Gdy jechaliśmy wspominałam wszystkie sceny z „Potopu” (oczywiście mam
na myśli ekranizację) i Kmicica ratującego Jasną Górę… To takie romantyczne –
oczywiście, w tym polonistycznym, a nie popularnym sensie. Wzniosłe i pełne
emocji… Jednak dziś – było tam dość zwyczajnie, piękna pogoda, ludzie modlący
się. Wrzuciłam złotówkę do tych świeczek – ofiarę – spojrzałam na tabliczkę
widniejącą pod nimi – zapalam światło wdzięczności. Jednak wrzucając ten
pieniążek, czy wcześniej modląc się przed ołtarzem Matki Boskiej wcale nie
myślałam o facecie, o tym, że jestem na II roku polonistyki, o niczym związanym
z uczelnią i znajomymi. Myślałam o tym, żebyśmy wszyscy mieli siłę, by dalej
walczyć, by działać, by nam się udało i byśmy się odcięli, tak totalnie i
całkowicie (ah, te tautologie, niech już będzie), od tego co złe i żyli
szczęśliwie dalej. Z hollywoodzkim „happily ever after”. Tego chcę dla nas
wszystkich, nawet dla siostry, z którą ostatnio tylko działamy sobie na nerwy.
Wychodzi więc na to, że i religia chrześcijańska zna
wartość wdzięczności, bądź wdzięczny za to co masz, a dostaniesz o wiele
więcej.
A tak, w drodze powrotnej do domu wstąpiliśmy do dziadka
na działkę – z życzeniami urodzinowymi i winem – 77 lat ma już skończone. Tylko
psikus, bo nie wie kiedy konkretnie przyszedł na świat – 5, 6 czy 7 lipca? Oczywiście
w dowodzie jest konkretna data, ale został zarejestrowany później. Dowiedziałam
się też, że jeden z wujów (mąż siostry mojego dziadka) leży w szpitalu po
wylewie – ma niedowład prawej strony ciała. Wynika z tego wszystkiego, że dużą
w tym „zasługę” ma jego bardzo duża waga. A ja dalej jem.
Miałam ćwiczyć skalpel z Ewą – filmik mam już nawet na
komputerze, ale odkładam to wciąż i wciąż. Usprawiedliwiam się tym, że wakacje,
że odpoczynek i luz. Ale przecież ile można odpoczywać? Poza tym istnieje też
coś takiego jak „aktywny odpoczynek”. Faceta nie mam, więc muszę sobie radzić
inaczej, Hue Hue.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz