Nie tak dawno wróciłam z kina. Wrażenia po „The Hunger
Games: Catching Fire” („Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia”)? Niesamowite!
Muszę dodać, że czytałam tę trylogię – jednym tchem, ale nigdy nie oczekiwałam,
by jakikolwiek film realizował fabułę książki w 100% i to jeszcze najlepiej w
scenariuszu, który ja sama ułożyłam w swojej głowie – to się nigdy nie zdarzy.
Ekranizacje powieści traktuję jako pewne wskazówki dla siebie no i pozwalają mi
uświadomić sobie jak różnie można postrzegać tę samą książkę.
UWAGA! DUŻO SPOILERÓW!
O
samym filmie: udało im się zachować umiar pomiędzy akcją, a ważniejszymi momentami
– walki na arenie śmigały w napięciu, a niektóre sceny przeżywało się wraz z
bohaterami.
A tak, przeżywało. Co ja na to
poradzę, że ryczę na filmach jak bóbr? Ba, żeby tylko na filmach. No ale kto
normalny wzrusza się do łez (dosłownie, a nie tylko ma wtedy świeczki w
oczach), gdy usłyszy historię, że jacyś ludzie robią coś razem – np. coś
odbudowują, albo że ktoś uratował kogoś tonącego czy coś – przecież dziennikarze
w radiu nie mówią o tym literackim językiem – tylko krótko i zwięźle, a mimo to
ja się wzruszam. Jak jakaś debilka.
W każdym razie film mnie
wzruszał. A koniec po prostu był taki, że nie chciało mi się wierzyć w to, że
to już koniec tej historii na tę chwilę, naprawdę. Zrozumiałam to tylko po tym,
że pojawiła się pracownica kina przy schodach – a mimo to ja oczekiwałam, że
coś jeszcze będzie…
Jennifer Lawrence nie bez
kozery otrzymała tego Oscara. To świetna aktorka – potrafi oddać emocje, co
muszę z bólem serca przyznać, nie udawało się Kristen Stewart – w nie mniej
popularnej ekranizacji innej sagi. Ciekawym zabiegiem w filmie było
wprowadzenie wnuczki prezydenta Snowa – czeszącej się tak jak Katniss,
mówiącej, że ona też by chciała tak kogoś pokochać jak Katniss Peetę (gdy Snow
oglądał z wnuczką scenę z areny, po uratowaniu Peety), kolejną rzeczą w tym
momencie filmu – reakcja Katniss na to, że Peeta znów oddycha, a przecież nie
żył – może za dużo naoglądałam się seriali kryminalnych i medycznych, ale to
podkreślenie, to „ożycie” Peety podnosi je do rangi cudu – a tego w książce nie
kojarzę (czytałam ją jakiś czas temu).
Aktor grający Peetę hm, miał
przed sobą nie lada wyzwanie. Nie jest to przecież szablonowa postać – tutaj mężczyzna
jest ratowany przez kobietę, a nie na odwrót. Tutaj w blasku fleszy znajduje
się Katniss, a Peeta jest takim bohaterem „na doczepkę”, choć i tak podkreślane jest to,
że jest o wiele lepszym od niej człowiekiem (zresztą i w książce to doskonale
widać) – to takie inne w tej powieści/filmie. Niemniej uważam, że Josh
Hutcherson zdał egzamin.
Co do innych zwycięzców
głodowych igrzysk – w iluś dziesięciominutowym filmie trudno przedstawić
wszystkich bohaterów tak jak w książce. Niemniej np. Finnicka (który ma już
swoje fanki) udało im się ukazać z dwóch stron – i jako zawodowego zabijakę i
jako wrażliwego faceta – takie dwie sprzeczności w tej postaci. Bardzo
spodobała mi się również scena w której zwycięzcy się wypowiadają o tych 75
igrzyskach, a po zakończeniu rozmów wszyscy łapią się za ręce – wszyscy są
solidarni, jak nigdy wcześniej i jak nigdy później.
To dziwne, bo przecież
doskonale wiem jak się kończy książka, a mimo to wraz z Katniss w ostatniej
scenie niepokoję się o los Peety, chciałabym iść go ratować, pomóc mu, choć to
niemożliwe i irracjonalne (te słówka chyba powinny być w odwrotnej kolejności
:D).
Heh, nie wiedziałam, że aż
tyle mam do powiedzenia w kwestii tego filmu. Naprawdę warto go obejrzeć.
Właściwie chyba niedługo obejrzę go jeszcze raz – a co mi tam.
Po filmie poszłyśmy na pizzę –
siedziałyśmy i gadałyśmy w klimatycznym Esposito. Wspominałyśmy stare
gimnazjalne czasy i opowiadałyśmy sobie co tam porabiamy. Szkoda, że częściej
tak sobie nie wypadamy. A na dworcu niespodziewanie spotkałyśmy się z G. – od razu
zapytała, dlaczego do niej nie pisałam (była dzisiaj na uczelni), a ja, że po
prostu jakoś mi wyleciało z głowy, miałam napisać, ale zamotałam się i w ogóle.
Srete. Przecież G. nie miałaby o czym rozmawiać z M. i K. – naprawdę. One
uważają G. za dziwną, a G. często śmieje się z M. i K., zatem postawiłam dziś
na koleżanki z którymi już dawno się nie widziałam. Takie pomieszanie z poplątaniem.
Widziałam również na dworcu
kolegę, z którym chodziłam do klasy trzy licealne lata – ale on nie widział
mnie, a ja nie będę się wyrywała z „cześć” na cały dworzec, prawda? No i koniec
też był ciekawy – pociąg opóźniony o godzinę, bilety jednak kupiłyśmy, ale w
końcu wróciłyśmy do domu z moimi rodzicami. Nie było sensu marznąć na dworcu,
G. złapała wcześniej jakiegoś busa, więc się rozdzieliłyśmy.
Mam chociaż dzięki temu o czym
pisać. Gdybym mogła co tydzień wychodziłabym z domu w te niedziele – bynajmniej
nie musiałabym przejmować się obecnością na mszy. I tak ostatni raz w kościele
byłam chyba we wrześniu – na mszy za dziadka, a nie, jeszcze w tym cholernym
listopadzie. Ok., nieważne, nie będę o tym pisać, by się nie denerwować. Unikam
negatywnych emocji.
Za 10 minut włączę sobie ten
film i obejrzę jeszcze raz (głupia ja :D). Tyle na dziś – właśnie wybiła 22.00.
To teraz mam kolejny powód, by to obejrzeć :D
OdpowiedzUsuńMój brat wczoraj był w kinie i też zachwycał się filmem, mimo że nie oglądał pierwszej części. Ja z resztą też, aż wstyd się przyznać, ale na początku uważałam, że to kolejny gniot. Czytałam wiele recenzji i dodałam niedawno film do mojej listy filmów, które muszę obejrzeć. :P Zastanawiam się tylko kiedy, bo ciągle nie mam czasu xD Co do Lawrence jakoś nie mogę się przełamać, jako do aktorki, ale zobaczymy co pokazała w "Igrzyskach". Pozdrawiam!