Zaniedbuję nie tylko pisanie, nie tylko bloga, ale przede
wszystkim samą siebie. Pozwalam się pochłonąć nicości, może coś w niej jest,
ale to tylko pozory, fasada, za którą najpewniej nic się nie kryje. Żyję w
zawieszeniu.
Odpuściłam
sobie trochę w tym tygodniu uczelnię (trochę to mało powiedziane) – nie byłam
na tych najważniejszych (czyt. najtrudniejszych) zajęciach – ominęło mnie jedno
kolokwium i to z scsu. Za to byłam dziś w gminie, uzupełniłam punkty PKD w
swojej działalności, a wczoraj wypożyczyłam książki na zajęcia. Dziś czytałam
trochę powieść Turgieniewa pt. „Ojcowie i dzieci” – póki co umiarkowana
jakościowo.
Ok.,
może by tak jakiś ambitniejszy temat? Szczegóły dotyczące codzienności potrafią
być przytłaczające i nudne, a ja taka nie chcę być.
Ostatnio
na zajęciach z literatury popularnej, które mamy z doktor Sz. (mam nadzieję że
i na trzecim roku będziemy miały z nią zajęcia) mieliśmy omawiać „Opium w
rosole” – dla mnie jest to totalnie mdła lektura, no ale mniejsza o to. Pani
doktor oczywiście się rozgadała. O sentymentalizmie i o tym jak bardzo jest on
nierealny. Bo przecież (podobno, ja tego nie wiem) nie istnieje czegoś takiego
jak „miłość od pierwszego wejrzenia”, nie ma „serc czułych” – kobiety zakochują
się najczęściej w charakterze faceta, a faceci w wyglądzie. Może i tak jest.
Nie wiem, nie mam pojęcia.
Ja
jeszcze (!) nikogo nie mam. Piszę z tym facetem i z tym. Myślałam, że z jednym
się jutro umówię, ale przecież nie jestem z tych, co się narzucają, prawda? Ehh. Smutno mi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz